— Nie chciałbym, żeby ksiądz mnie źle zrozumiał. Przecież jesteśmy wspaniałym narodem, przecież nie raz zadziwiliśmy świat, dając dowody naszej odwagi, naszej mądrości, naszego poświęcenia, ale teraz dzieje się z nami coś niedobrego. Skąd ta pogarda do lepszych, ta agresja, ten plugawy język, brak szacunku dla prawa, dla prawdy, dla zasad, dla demokracji? Czy ksiądz się zastanawiał, skąd się to wszystko bierze? To ze strachu. Oni się boją zmian, oni się boją nowego świata, oni się boją nowoczesności, bo myślą, że sobie w niej nie poradzą, że będą nikim, że inni będą się z nich śmiać, bo nie znają języków, bo nie potrafią obsługiwać komputera, bo nie czytają książek, bo nigdy nie wyjeżdżali za granicę. Oni w dzisiejszym świecie czują się niekomfortowo. A kto by się czuł komfortowo w warunkach, w których by było widać, że jest biedny, źle ubrany, niewykształcony, nie potrafi się wysłowić? To tak jakby prostego chłopa w łapciach sto lat temu zaprosić na salony, na bal. No, nie czułby się komfortowo. Oni myślą, że wszyscy nimi gardzą i się z nich śmieją. I nawet gdy nikt tak nie robi, nie śmieje się z nich, nie wytyka palcami, oni mimo to myślą, że są ofiarą szyderstwa. Ba! Nawet się kreują na ofiary prześladowań. Ale dziś nikt nikogo nie wytyka palcami, bo dziś nikogo nie obchodzi, jak inny wygląda, jak się ubiera i — niestety — co mówi i myśli. Ludzie w tłumie odwracają od siebie wzrok i udają, że nikogo nie widzą. A mimo to to poczucie gorszości im doskwiera. Ale przede wszystkim samotność, bo wspólnota, jaką im oferuje demokracja liberalna, społeczeństwo jednostek autonomicznych ich nie satysfakcjonuje, nie pociąga ani nie jest dla nich zrozumiała. I oni bardzo by chcieli zlikwidować tę samotność, tę pustkę. Łatwo zrozumieć dewocję ludzi starszych, stojących już nad grobem, ale dlaczego taka stara kobieta daje posłuch nazistowskim demagogom? Czy ona nie widzi, że to, co głoszą, stoi w całkowitej sprzeczności z tym, w co ona wierzy? Może i widzi, może to jakoś intuicyjnie wyczuwa, ale „rozumuje” emocjonalnie. A tym, co jej najbardziej doskwiera jest samotność. Ona jest samotna, bo nie potrafi zbudować wspólnoty ze swoimi wykształconymi dziećmi, o które tak dbała, którym chciała wpoić religijne i obyczajowe wartości, a one, niewdzięczne, tego nie chcą, ponieważ mają swoją „liberalną” wiarę, swoje przekonania i żyją we wspólnocie ludzi podobnych sobie. Może i odnoszą się do matki z szacunkiem, może jej pomagają na starość, ale poza tą relacją pokrewieństwa nic ich nie łączy. Oni, poza wymianą praktycznych komunikatów, nie mają ze sobą o czym rozmawiać. Więc trudno się dziwić, że ta stara kobieta poszukuje wspólnoty ludzi podobnie patrzących na świat co ona. I podobnie jak ona odrzucających obcą dla siebie wspólnotę ludzi nowoczesnych. Po co im ta nowoczesność? Po co im ta wolność? I ona znajduje nową rodzinę, a jest nią rodzina słuchaczy katolickiego głosu w radiu, który rozlega się u niej w domu od rana do wieczora. Drażnią ją uwagi córki, gdy ta ją odwiedza: „Czemu mama tego słucha?”; i syna, gdy dzwoni i mówi przez telefon: „Mogłaby mama trochę przyciszyć radio, bo nic nie słyszę?”. I w ten sposób więź z rodziną radiosłuchaczy staje się dla niej silniejsza niż więź z jej dziećmi.
A radio dzień po dniu, godzina po godzinie, minuta po minucie sączy swą toksyczną propagandę. Przeciwko gejom, przeciwko feministkom, przeciwko gender, przeciwko liberałom, przeciwko uchodźcom. Ona nigdy nic nie miała przeciwko homoseksualistom, może i nawet zetknęła się z takimi parami, a na pewno słyszała od swoich dzieci lub znajomych o takich ludziach żyjących przykładnie, a nawet wychowujących dzieci, ale katolicki głos z radia przekonał ją, że oni chcą narzucić swoje przekonania całemu społeczeństwu i w ten sposób zniewolić dzieci. Dzieci, czyli chcą spedalić jej ukochanego wnuczka! O nie! Ona nigdy na to nie pozwoli i w ten sposób jej neutralne stanowisko wobec gejów przekształca się w niechęć do nich, w obrzydzenie, a w końcu w nienawiść. Ale skoro wobec gejów, to także wobec lesbijek, bo taka przecież musi być logika homofobii. Ale ona, za głosem swego radia, idzie dalej i zaczyna nie znosić tych, co ich tolerują, a nawet wspierają w walce o ich prawa, czyli liberałów. Ale i to mało, bo radio przekonuje ją, że trzeba zakwestionować cały system, który na to pozwala, czyli demokrację liberalną z jej dążeniem do wolności i równości jednostek. I ona nagle wyrasta na najbardziej uświadomioną i wyedukowaną politycznie osobę w rodzinie. Nigdy nie interesowała jej polityka, ale teraz wywodzi z przekonaniem: „Na tego nie zagłosuję— bo to liberał; na tego też nie, bo to socjalista, czyli postkomunista; a ta to zajadła feministka, a ja jestem za demokracją nieliberalną”. Wie ksiądz, co to jest? — pyta mnie ku mojemu zdziwieniu ksiądz Jan. — Numer na wnuczka! — I obaj wybuchamy śmiechem.
Przechodzimy kilkanaście kroków i ksiądz Jan wraca do poważnego tonu: — To jest stara metoda faszystowskich demagogów: przekucie ekonomicznego niepokoju, który większości ludzi towarzyszy przez całe życie w lęk o dzieci, o rodzinę, o pracę, o miejsce do życia i skierowanie go przeciw wrogowi: obcemu, innemu, żyjącemu i myślącemu inaczej. A wszystko po to, by zakwestionować naczelne wartości demokracji liberalnej: wolność i równość. O braterstwie nawet nie wspominam, bo ono już dawno zostało pogrzebane.
A wracając do tej kobiety, w ten sposób radio zdobywa jej bezgraniczne zaufanie. Jej wiara i przekonania przestają się liczyć, ponieważ wyrocznią we wszelkich sprawach staje się radio. Tysiące wojennych uchodźców u naszych granic nie wzbudzają w niej najmniejszej empatii, bo to przecież „islamiści” próbujący pokonać przedmurze chrześcijaństwa. Nie mahometanie, nie wyznawcy islamu, lecz „islamiści”. Nawet zdjęcia wycieńczonych kobiet i dzieci tułających się tygodniami po lasach jej nie wzruszają, „bo wśród nich mogą być osoby niebezpieczne”. Skąd ona to wie? Skąd ta pewność w osądzie wydarzeń i niewzruszona siła przekonań? To bezustannie płynący z radia katolicki głos w jej domu tak ją ukształtował. I ona wypiera ze swej świadomości zasadę, którą powtarzała sobie przez lata i którą w gruncie rzeczy stosowała, by głodnych nakarmić, spragnionych napoić, nagich przyodziać, podróżnych w dom przyjąć. A właściwie nie wypiera, tylko ją reinterpretuje, ograniczając do „naszych”, a do obcych stosuje inną, którą na falach jej radia, ku rozbawieniu prowadzącego program redaktora, zacytował jeden ze słuchaczy: „Gdy przed wiekami mahometanie stawali u naszych bram, to dostawali łomot, a nie azyl”. — Straszane! — komentuję jednym słowem. — Okropne — komentuje ksiądz Jan. — Głos katolickiego słuchacza w katolickim radiu.
Znów robimy kilka kroków i ksiądz Jan wraca do przerwanego wątku: —Podobnie mężczyzna w sile wieku, który kiedyś spróbował wziąć sprawy w swoje ręce i mu nie wyszło. Zawiódł się na świecie liberalnym, przegrał. I kto jest winien? On? Taki pracowity, taki odważny, taki pomysłowy? Jego zdaniem oczywiście nie. On myśli, że skrzywdził go ten nowoczesny, liberalny świat. „Bierz sprawy w swoje ręce”. „Jesteś kowalem swego losu”. „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. To są wszystko oszustwa liberalnego świata, iluzje, którymi został zwabiony w sidła swojej „wolności”.
A są jeszcze całe masy ludzi, którzy przeżyli szok w czasie transformacji, którym nikt nie pomógł, którzy przez lata nie mogli znaleźć pracy. I to były całe fabryki, państwowe gospodarstwa rolne, całe miasta, całe regiony. I nawet jeśli wreszcie jakoś sobie ułożyli życie, to ani oni, ani ich dzieci na pewno nie zagłosują na liberałów, choćby się świat walił. Bo według nich, jeśli wolny, czyli liberalny rynek, kiedykolwiek wyciągnął do nich swą niewidzialną rękę, to tylko po to, by ich skrzywdzić. To, co miało miejsce potem, nawet jeśli warunki ich życia radykalnie się poprawiły, nie ma dla nich znaczenia, bo uraz do wolnego rynku i liberalnej demokracji pozostał.
Albo młodzi ludzie, dwudziestokilkulatki, które tyle pracy włożyły w zdobycie wykształcenia, tylu wyrzeczeń dokonały. Skończyli studia, które im nic nie dały; nawet nie uchyliły drzwi do żadnej kariery. Cynicy mówią, że to były studia „śmieciowe” i że teraz czeka na nich tylko śmieciowa praca, śmieciowe umowy, śmieciowe kontrakty. Dla takich ludzi wolność oznacza samotność, porażkę, zawód życiowy. Dlatego wybierają ucieczkę od wolności.
To pojęcie mnie elektryzuje, bo przecież nie raz obiło mi się o uszy, i dobrze wiem, że ksiądz Jan mnie zaraz spyta, czy czytałem tego… F…, F…, F… Freuda?
I rzeczywiście: — Ericha Fromma ksiądz czytał? — pada jego pytanie. No, byłem blisko. — Trzeba przeczytać, proszę księdza, koniecznie. To dziś lektura obowiązkowa. I kiedy nagle pojawia się demagog, który im tłumaczy, że tak naprawdę to oni są sprawiedliwi, a ci, którym się w życiu jako tako udało, są złodziejami, oszustami, szubrawcami, to taki pełen resentymentu tłum chętnie daje mu posłuch.
Ksiądz Jan chyba już musiał czuć się zmęczony, bo nie mógł znaleźć sobie odpowiedniej pozycji i ponownie oparł się o pieniek, tym razem wyprostowaną nogą.
— I tu powstaje bardzo trudny problem polityczny — zaakcentował ważność swej konkluzji wzniesieniem wyprostowanego palca wskazującego — bo jeśli oni mają władzę, to zadanie nie powinno polegać na tym, by ich pokonać, a tym samym na nowo upokorzyć, tylko na tym, by ich zmienić, by rozbudzić w nich aspiracje do bycia lepszymi, do kształcenia, do aktywności, do myślenia. Ale jak to zrobić, kiedy od lat wciska im się kit, że to wszystko jest złe, bo to są wartości elit?
Ale, powiem księdzu, ja uważam, że tak w ogóle człowiek nie jest zły. Gdyby zasada „homo homini lupus” była prawdziwa, już dawno byśmy się powyrzynali. Bo przecież nie jest tak, że gdy jeden homo sapiens spotyka drugiego, to się na niego rzuca z pazurami i mu skacze do gardła. A jest dokładnie odwrotnie. Nasz gatunek osiągnął tak niespotykany sukces właśnie dzięki współpracy.
— A skąd wojny? — Dobre pytanie. — Lubiłem, gdy ksiądz Jan w ten sposób chwalił moją wnikliwość. — To psychopatyczni przywódcy, fałszywi prorocy popychają do nich społeczeństwa. Zwykły człowiek woli być chłopem, robotnikiem, opiekunem swoich dzieci, a do wojska zostaje zazwyczaj wcielony siłą. Ja nie mówię o awanturnikach, rzezimieszkach, którzy ręka w rękę idą z cynicznymi szaleńcami, ale o zwykłych ludziach, którzy przecież nie zgłaszają się na ochotnika, by być mięsem armatnim. Dlatego tak ważny jest system wyboru władzy i jej kontroli. Ponieważ wolność jednostki jest naczelną wartością demokracji, a jej ochrona jest podstawowym zadaniem władzy. Demokratycznej, oczywiście że demokratycznej, bo w totalitaryzmie czy tyranii jednostka ma się podporządkować władzy, ideologii i interesowi politycznemu partii, kraju, narodu. Jeśli nie zadbamy o wolność i demokrację, jeśli uciekniemy od wolności w jakieś iluzje, rojenia o dobrobycie bez pracy, to tyrani zrobią z nami, co zechcą. Zlikwidują narzędzia demokratyczne: sądy, wybory, przepływ informacji i uczynią z nas społeczeństwo niewolników.
JERZY KRUK
A może kupisz całą książkę?