W kilka dni po Nowym Roku mam urodziny. Do życzeń wszystkiego
najlepszego Marika dołącza prezent. Jest w załączniku e-maila. JPEG, więc
pewnie zdjęcie. Ale jakie! Piękny akt półpostaci Mariki. Wzniesione ponad głowę
ramiona przywracają perfekcyjną krągłość jej piersiom i rozciągają jej korpus
tak, że wyraźnie widać żebra, pępek i mięśnie brzucha. Dłonie ma złożone na
kark, a łokcie – ściągnięte jak najbliżej siebie wysoko powyżej głowy. Lekko
wzniesiona do tyłu i delikatnie przekręcona w prawo głowa sprawia, że wyraźnie
widać napięte ścięgna szyi. Jednak moją uwagę natychmiast przykuwa jej twarz, i
to tak, że nie mogę oderwać odeń wzroku. Oczy zamknięte, powieki uróżowione
pastelowym pudrem i obwiedzione czarną kreską na krawędzi powyżej długich,
czarnych rzęs, których zasłona zdaje się wpełzać na policzki. Dziurki od nosa
widziane od dołu powodują, że chce mi się wstrzymać własny oddech, by wyczuć
ich tchnienie. No i usta: lekko rozchylone, ukazujące białe zęby pomiędzy
makowymi płatkami jej warg. To właśnie ich widok powoduje przyspieszone bicie
mojego serca i zapieranie tchu w piersiach. Zdjęcie zrobione jest na tle
czarnej kotary. Sylwetka Mariki oświetlona jest ostrym światłem, które gra na
jej ciele, pokazując kontrast pomiędzy jego opalenizną i bladością jej
wygolonych pach oraz podkreślając poszczególne krawędzie jej ciała: zarys
sylwetki, krągłość piersi, ostrość kłykci jej łokci, żeber i napiętych mięśni i
ścięgien.
Moje skojarzenie jest natychmiastowe i nieodparte: Madonna
Muncha. Podobna elfia sylwetka z wyrazistymi piersiami, tylko głowa przechylona
w bok w drugą stronę, ale nastrój obrazu i zdjęcia – ten sam. U Mariki brak
aureoli, jednak moja wyobraźnia szybko ją domalowuje. Od czegóż w końcu jest lume sacrale mojego zachwytu.
Natychmiast chcę się nim podzielić z Mariką. Piszę o nim w
mailu i załączam link do strony z obrazem Edwarda Muncha. I zaraz potem idę za
głosem drugiego skojarzenia: Gustav Klimt i jego okryte złotymi płaszczami
kobiety z zamkniętymi oczami i rozchylonymi ustami, w podobnym ekstatycznym
zamyśleniu co Madonna Muncha: Danae, Judyta, nagie kobiety o sylwetkach sylfidy
z obrazów o tematach wodnych, a przede wszystkim dziewczyna z Pocałunku. Marika jednak nie podziela
mojej ekscytacji i nie odpowiada na mój e-mail. Wysyłam jej więc linki do stron
z obrazami Muncha i Klimta z analizą dla licealistów, ale mimo to Marika nie
daje się wciągnąć w dyskusję. Mnie jednak ekscytacja nie opuszcza. Oglądam jej
obraz kilka razy dziennie – choć zdążył się już odbić w mojej pamięci z najdrobniejszymi
szczegółami – aż w końcu zaczynam się do niego modlić. Wierszem.
Moja Madonna
Twoje oczy zamknięte,
Madonno
Twoje włosy tak pachną, Madonno
Usta twe rozchylone, Madonno
Twoje piersi odkryte, Madonno
Twoje serce tak czyste,
Madonno
Twoje myśli tak skryte, Madonno
Twoje słowa tak skąpe, Madonno
A twój uśmiech tak rzadki, Madonno
Twoje ciało bez grzechu,
Madonno
Moje ciało bezwstydne, Madonno
Twoje szczęście tak wątłe, Madonno
Twoja rozkosz mym szczęściem, Madonno
Twoje życie niewinne, Madonno
Moje życie zachłanne, Madonno
Moja miłość spragniona, Madonno
Twoja miłość tak szczodra, Madonno
Na kolana przed tobą,
Madonno
Otwórz oczy przede mną, Madonno
Przytul mnie, przytul, Madonno
Całuj moje rany, Madonno
Kadruję zdjęcie Mariki, by jak najdokładniej przypominało
obraz Muncha i na lewo od jej sylwetki, na czarnym tle, wklejam pisany białą
czcionką swój wiersz. Wysyłam obraz Marice, ale ona wciąż nie reaguje. Jestem
tak rozczarowany! Co jeszcze mogę zrobić, by wyrazić swój zachwyt jej urodą?
Jakiż hołd mogę ci jeszcze złożyć? Obraz, wiersz, modlitwa, a może to jeszcze
za mało? – piszę do niej. A ty ciągle milczysz – dopisuję głęboko po północy. Jeśli
chciałaś mnie upokorzyć, to ci się udało. Tak właśnie się czuję.
Śpię jeszcze, gdy nad ranem słyszę trzy sygnały SMS. Jerzy,
przepraszam cię bardzo. Nie chciałam cię urazić. Gniewasz się na mnie? Nie,
owieczko – odpisuję. Jest mi tylko przykro. Nie miałam pojęcia, że to dla
ciebie takie ważne. Jerzy, ten wiersz był tak piękny, że nie wiedziałam, co
odpowiedzieć. Jerzy, wybacz mi. Kochana owieczko, proszę, nie używaj takich
słów. Nie mam ci czego wybaczać. Sprawiłam ci przykrość. Wiesz, że nie chciałam
i nigdy nie chciałabym tego zrobić. Jerzy, nikt dla mnie nie pisał wierszy,
nikt do mnie nigdy nie mówił tak, jak ty do mnie mówisz. Nie gniewaj się na
mnie, że nie wiem, co odpowiedzieć. Strasznie mi przykro, że jest ci przykro.
Owieczko kochana, przepraszam cię, że sprawiłem ci przykrość. To moja wina. Mój
narcyzm. Mój egoizm. To ty mi wybacz. Jerzy, czy między nami wszystko w
porządku? Nie gniewasz się na mnie? Tak, owieczko, kocham cię. To dobrze.
Wystraszyłam się, że coś popsułam.
Wszystko w porządku, kochana. Czy moglibyśmy się dziś spotkać?
Choć na chwilę? Dziś nie mogę – odpisuje mi moja owieczka. Przedwczoraj moja
siostra urodziła synka. Obiecałam jej, że ją odwiedzę. W którym szpitalu? Marika
podaje mi adres. To na drugim końcu miasta. Świetnie, że tak daleko! –
odpisuję. Podwiozę cię. Nie protestuj. Będę tam, gdzie zwykle. Za dwie godziny.
Za trzy – odpisuje mi moja owieczka.
Gdy do mnie wsiada, uśmiecha się takim uśmiechem, jakiego
nigdy jeszcze u niej nie widziałem: Z radością, z ulgą, z czułością, z tęsknotą,
ze smutkiem. Z miłością? Nie wiem. Chciałbym, żeby tak było, ale wystarcza mi,
że czuję jej sympatię i pieszczotę. Mistrzyni uśmiechu. Nadstawia mi swoje usta
do cmoknięcia na powitanie. Cmokam więc je z radością, a potem biorę w rękę jej
dłoń, przysuwam do swoich ust i całuję – z czułością. Trzy razy. Spoglądamy
sobie w oczy: Dobrze jest, wszystko w porządku – mówią nasze łzawe uśmiechy.
Prawą ręką przekręcam kluczyk w stacyjce, przesuwam lewarek na
pierwszy bieg, przekładam ją na kierownicę i ruszamy. Zaraz potem wrzucam drugi
bieg, skręcam w prawo na drogę główną, ale zanim zdążam dodać gazu, Marika
zdejmuje lewą ręką moją prawą dłoń z kierownicy, podsuwa sobie do ust i całuje
ją w kostkę środkowego palca. Trzy razy. Nie odejmując dłoni od jej ust, mówię:
Trójka. Marika, nie odrywając mojej prawej dłoni od swych ust, przekłada ją sobie
do prawej ręki, a lewą sięga do lewarka skrzyni biegów i wrzuca trzeci bieg.
Rozpędzam samochód i mówię: Czwórka. Marika wrzuca czwarty bieg. Rozpędzam
samochód jeszcze bardziej, a mój pilot wrzuca piątkę, wsuwa mi lewą dłoń pod
pachę i przytula swoją głowę do mego ramienia.
…
Spotykamy się następnego dnia. Marika kocha się ze mną z takim
żarem, z jakim kobieta musi się kochać żegnając swojego mężczyznę odchodzącego
na wojnę. A może witając go wracającego z wojny? Jerzy – mówi do mnie z wciąż
jeszcze nieutulonym lękiem – nie chciałabym cię stracić. Owieczko kochana, czy
ty wiesz, co ty do mnie mówisz? – pytam wzruszony do granic. Przepraszam cię za
ten lęk. To moja wina. Tak bardzo bym chciał zdobyć twoje zaufanie i przyjaźń.
Jerzy, zdobyłeś je, wiesz przecież. Kiedy mnie tulisz i opowiadasz jakąś
historię, jest mi miło i przyjemnie i wtedy jestem prawdziwa. Owieczko moja,
seks przestał być dla mnie najważniejszy. On musi być, ponieważ budzisz moje
pożądanie, pragnę cię, ale gdy tęsknię za tobą, to w swoich marzeniach nie
wyobrażam sobie, jak się kochamy, tylko jak cię tulę w ramionach, jak z tobą
rozmawiam, jak ty na mnie patrzysz i jak mnie dotykasz. Kocham cię, maleńka i
chciałbym się rozpłynąć w tym uczuciu do ciebie.
Patrzę na Marikę ze łzami wzruszenia w oczach, a ona patrzy na
mnie poprzez swoje łzy wzruszenia. Moje szkliste oczy odbijają się w jej
szklistych oczach. Widzę w tym odbiciu, jak jej szkliste oczy odbijają się w
moich. Jesteśmy jak dwa lustra postawione naprzeciwko siebie, które w nieskończoność
odbijają swe odbicia. O tak, to jest korytarz, którym nawzajem możemy wejść
jedno w głąb drugiego. Zapadamy się w tym naszym wzajemnym wzruszeniu. Lecę,
lecę, lecę… To jest studnia bez dna. Nagle czuję, że Marika dotyka palcami
swojej prawej dłoni grzbietu mojej lewej dłoni, spoczywającej do tej pory bez
czucia na prześcieradle. Skąd wiedziała, że w tym momencie jest to
najwrażliwsze miejsce mego ciała? Przesuwa swoje cztery palce przywodzące po
moim nadgarstku przez wystające knykcie i wklęsłe zagłębienia między nimi i
dalej po moich czterech palcach. Stabilizuje ten ruch swoim kciukiem, którym
sunie po bocznej powierzchni mojego palca wskazującego. Gdy dojeżdża do
połączenia drugiego paliczka z trzecim, odrywa od mojej dłoni wszystkie pięć
palców i zsuwa je ze sobą, jakby chciała w nie zebrać nagromadzony we mnie
ładunek elektrostatyczny, a potem powtarza ten ruch od nowa, a ja odczuwam za
każdym razem ten sam dreszcz.
Marika jednym ruchem swojego ciała przewraca mnie na wznak i
kładzie się na mnie na brzuchu. Sięga dłonią do mojej głowy i delikatnie gładzi
moje włosy. Mam wrażenie, że stoją mi dęba, jak podczas eksperymentów z
elektrostatyki, które robiliśmy w szkole na lekcjach fizyki. Wezbrane w moich
oczach dwie łzy wzruszenia nagle pękają pod swoim ciężarem i rozlewają się
mokrymi strumyczkami na skronie. Zmęczony
burz szaleństwem od dawna pragnę kogoś, kto zrozumie mój żal nienazwany i mą
bezsłowną tęsknotę usłyszy, kto rozszalałe serce me ukoi, kładąc na moje oczy
miłosierne ręce. Nie płacz – mówi Marika z najsłodszym uśmiechem i
scałowuje obydwa strumyki. Nie mogę w sobie pomieścić tej jej cudnej czułości i
wybucham płaczem jak małe dziecko. Nie płacz – powtarza Marika. Nie poznaliśmy
się po to, by płakać.
Marika całuje moje policzki, a potem moje usta. Muska i cmoka
je delikatnie. Czuję na jej wargach słony smak własnych łez. Pozwól mi płakać –
mówię, patrząc w jej szkliste oczy. Tak dawno nie płakałem ze szczęścia. Głaszczę
Marikę po głowie, patrzę w jej niezgłębione, wpatrujące się we mnie z czułością
oczy i na nowo wchodząc w ten nieskończony tunel naszych spojrzeń zaczynam
szeptem recytować: Kto teraz płacze
gdziekolwiek na świecie, bez powodu płacze na świecie, płacze nade mną. Kto
teraz śmieje się gdziekolwiek nocą, bez przyczyny śmieje się nocą, śmieje się
ze mnie. Kto, ktokolwiek teraz umiera na świecie, bez przyczyny umiera na
świecie, spogląda ku mnie. Jerzy – mówi z przejęciem Marika. – Znów te
twoje smutne wiersze. Skąd ty je wszystkie znasz? Siedzą mi głęboko w głowie i
grają mi w głębi duszy, a ty je ze mnie wydobywasz na powierzchnię świadomości.
Wierszem myślę o tobie i wierszem za tobą tęsknię.
Marika nie odzywa się słowem, za komentarz wystarcza mi
głębokie, pełne wzruszenia i czułości spojrzenie jej szkliwiących się oczu. Chłonę
je, pieszczę się nim i w nim się pławię. Twoje oczy lubią mnie… i to mnie zgubi
– mówię cytując słowa piosenki. Och nie! – Marika stanowczo protestuje i dodaje
z czułością, z czułością dotykając dłonią mojego policzka: Nie mów tak,
przecież wiesz, że nie potrafiłabym zrobić ci krzywdy. Sam ją sobie zrobię –
odpowiadam w zamyśleniu, może i nawet nieco za szorstko. Jerzy, proszę cię. Nie
strasz mnie. Daj mi wstążkę błękitną
— mówię wpatrując się od dołu w błękit rozpościerającego się nade mną nieba jej
oczu – oddam ci ją bez opóźnienia…Albo — daj mi cień twój z giętką twą szyją…
Nie! Nie chcę cienia. Cień zmieni się, gdy ku
mnie skiniesz ręką, bo on nie kłamie! – mówię twardo, przemieniając łagodne
spojrzenie w żądło swego wzroku. Marika drętwieje, jak od ukąszenia drętwy.
Widzę w jej oczach panikę. Nie wie już sama, co jest prawdą, a co poezją, a
przecież wszystko, co mówię i co przeżywam z Mariką, to najprawdziwsza prawda,
zwłaszcza, kiedy wyrażam ją wierszem, cudzym lub własnym. Nic od ciebie nie chcę, śliczna panienko, usuwam ramię… – mówię
szorstko, przebijając jej oczy kamiennym sztyletem swego spojrzenia. Zdejmuję z
jej ramienia i potylicy swoje dłonie i rozkładam je zrezygnowanym ruchem na
pościeli. Jerzy – mówi pełnym lęku szeptem Marika – ty naprawdę mnie straszysz.
Bo piękno czasem na to jest… by wystraszało – mówię tym razem parafrazując
mojego ukochanego poetę i przekształcając ostry wyraz swego spojrzenia w
najczulszy uśmiech.
Jerzy – powtarza czułym szeptem Marika. Wyraz lęku znika z jej
oczu i ponownie wypełniają je łzy wzruszenia. Moje, zresztą, też. To się musi
skończyć płaczem – mówię wracając do poważnego tonu i przywołując nasze
rodzinne powiedzenie, którego używaliśmy z dziećmi w momentach największego
rozbawienia. Chciałbym, żeby spotkało to mnie, a nie ciebie. Nikogo z nas to
nie spotka – mówi Marika z naciskiem, jakby wypowiadała zaklęcie i dla
zwilżenia mych spragnionych ust podaje mi soczysty miąższ owocu ust swoich.
Mimo że smukłe i drobne, ciało mojej elfetki zaczyna mi trochę
ciążyć, a jej kości, dlatego że smukłe i drobne, lekko mnie – uwierać.
Delikatnie zsuwam ją z siebie i układamy się na boku. Marika zaciska palce
prawej dłoni, obejmuje pięść palcami lewej i podsuwa sobie pod brodę. Ja robię
to samo. Leżymy na boku podpierając swe brody oboma dłońmi i patrząc w głąb
naszych oczu. Oczy Mariki wciąż wypełnia ten wyraz zamętu i niepewności. By go
usunąć, powoli sięgam jej dłoni, delikatnie obejmuję je swoimi i przysuwam je
sobie do ust, które wykonują trzy muśnięcia motyla, lecz nie siadają na nich.
Następnie przystawiam do jej dłoni swój nos i wyraźnie je obwąchuję, patrząc w
oczy Mariki pytającym wzrokiem. Gdy Marika już ma spytać, czy coś nie tak, z
moich ust wykwita kolejny wiersz: Pani
pachnie jak tuberozy. To nastraja i to podnieca. A ja lubię tuman narkozy, a
najbardziej – gdy jest kobieca. Uśmiechamy się do siebie z czułością. Mówię ładnie? – Marika z uśmiechem kiwa
głową na tak, myśląc, że to moje pytanie, a nie dalszy ciąg wiersza. …I melodyjnie? Zdania perlę jak z pereł kolię?
Gdy się reflektuje, że wpadła w pułapkę, wybucha bezgłośnym śmiechem z
samej siebie, aż jej się ramiona trzęsą, po czym, wciąż się uśmiechając, kręci
głową z niedowierzania, jak łatwo dała się w nią złapać. Gdy się uspokaja,
wyraźnie czeka na ciąg dalszy, a na jej twarzy zastyga czuły uśmiech
porozumienia. Przeciągam ten moment ciszy, delektując się jej spojrzeniem, po
czym kończę frazę: Pani patrzy –
melancholijnie… Skąd ma pani tę melancholię? Jerzy, skąd ty się wziąłeś?
– szepce Marika, czule przeciągając „e” przy wypowiadaniu mojego imienia.
Spadłem z księżyca, a potem ty spadłaś mi z nieba. A ty, owieczko, skąd ty się
wzięłaś? Nie wiem. Nie było mnie. To ty mnie wynalazłeś, to ty mnie wymyśliłeś.
Gdy wrócę do domu, rozpłynę się w powietrzu. Założę kapcie i znów się
przemienię w Kopciuszka. W kapciuszka? – Przyciągam ją do siebie i łaskoczę pod
pachami. Marika śmieje się wniebogłosy i próbuje mi się wyrwać. Luzuję uścisk i
przysuwam swoją twarz do jej twarzy. Wyciskam na jej ustach trzy wesołe buziaki,
a potem dwa wyraźnie lżejsze… i jeszcze lżejsze… i jeszcze… Marika zamyka oczy,
a ja znów uczę moje usta dotyku motyla.