Elfriede Jelinek to wnikliwa psycholożka, zaglądająca nie tylko do świadomości swych bohaterów, ale – jak jej słynny rodak rodem z miasta, które opisuje w „Pianistce” – także i pod nią. Jednak to, co uprawia autorka, to nie wiwisekcja jednostki, lecz psychoanaliza społeczna. Jelinek to uważna obserwatorka życia. Charakterystyczne dla psychoanalizy pojęcia, takie jak „psychopatologia życia codziennego”, „neurotyczna osobowość naszych czasów” czy „psychoanaliza społeczna” pasują do jej twórczości jak ulał. Jednak tym, co nadaje pisarstwu Elfriede Jelinek rysów najwyższej oryginalności, jest jej literacki styl, pozwalający patrzeć na opisywane problemy z dystansu: charakterystyczna dla niej ironia posunięta do granic sarkazmu i sarkazm posunięty do granic szyderstwa. Wybrany przeze mnie fragment – moim zdaniem – pokazuje to wszystko doskonale. To niby tylko podróż tramwajem, ale zarazem krytyczna analiza społeczeństwa austriackiego. Jak dla mnie to mistrzostwo literatury, ale i sztuki translatorskiej najwyższego lotu, w której Ryszard Turczyn potrafił mistrzostwo niemczyzny Jelinek przełożyć na mistrzostwo swojej polszczyzny.
Do tramwajów wciąga JĄ ciężar instrumentów muzycznych, dyndających na niej z przodu i z tyłu, do tego wypchane teczki z nutami. Objuczony motyl. Zwierzę czuje, że drzemią w nim siły, którym nie wystarcza sama muzyka. Zwierzę zaciska piąstki na uchwytach futerałów skrzypiec, altówek, fletów. Chętnie używa swych sił nieodpowiednio, chociaż mogłoby wybierać. Wybór
podsuwa matka – szeroki wachlarz strzyków na wymieniu krowy muzyki. Szturcha swymi instrumentami szarpanymi i blaszanymi oraz ciężkimi teczkami nut plecy i przody współpasażerów. Tłuste boki, które odbijają jej broń niby gumowe bufory. Czasem, w zależności od humoru, bierze instrument i teczkę do jednej ręki, a pięść drugiej złośliwie wraża w obce płaszcze zimowe, peleryny czy lodenowe marynarki. Hańbi austriacki strój narodowy, uśmiechający się do niej bezczelnie rogowymi guzikami. Na podobieństwo kamikadze sięga po samą siebie jako broń. Kiedy indziej znów wali cienkim końcem instrumentu, raz są to skrzypce, innym znów razem trochę cięższa altówka, w ciżbę brudnych od pracy ludzi. Kiedy jest duży tłok, powiedzmy, około szóstej, to już niewielkim machnięciem można uszkodzić sporo osób. Na prawdziwy zamach nie ma miejsca. ONA jest wyjątkiem od reguły, jaka w odpychający sposób rzuca jej się w oczy dookoła, a matka lubi wyjaśnić jej dobitnie, że istotnie jest takim wyjątkiem, ponieważ jest jedynym dzieckiem swojej matki i musi trzymać się wyznaczonej drogi. W tramwaju widzi codziennie, kim nigdy nie chciałaby być. Przeoruje szare pole tych z biletami i bez, tych co się dosiedli i tych, szykujących się do wysiadania, którym tam, skąd przychodzą, z niczego nic nie wyszło i których tam, dokąd idą, nic nie czeka. Nie są eleganccy. Niektórzy wysiadają, zanim jeszcze na dobre weszli do środka. Jeśli wskutek gniewu ludu zmuszają ją do opuszczenia tramwaju na przystanku zbytnio jeszcze oddalonym od domu, to posłusznie wysiada z wagonu, ale tylko po to ustępuje przed kułakiem gniewu, który nawinął się jej pod kułak, żeby cierpliwie poczekać na następny skład, który jak amen w pacierzu niebawem się pojawi. To więzy, które nigdy nie puszczają. Potem ze świeżymi siłami przystępuje do nowego ataku. Obwieszona instrumentami, mozolnie wtacza się między powracających z pracy i eksploduje między nimi jak kartacz. Czasami naumyślnie staje szczególnie niedogodnie i mówi, przepraszam, ale chciałabym tu wysiąść. Wszyscy od razu są
jak najbardziej za. Mówią, że ma natychmiast opuścić ten porządny środek komunikacji publicznej! Bo komunikacja publiczna nie jest dla takich jak ona! Płacący za bilet pasażerowie nie pozwolą, żeby coś takiego miało miejsce. Patrzą na uczennicę i myślą sobie, że muzyka już tak wcześnie podniosła jej wrażliwość, podczas gdy tak naprawdę ona podniosła tylko pięść. Czasami niesprawiedliwie oskarżają szarego młodego człowieka z jakimiś obrzydliwymi rzeczami w wyszarganym marynarskim worku, bo bardziej wygląda na sprawcę. Każą mu wysiadać i wynosić się do kumpli, bo inaczej dostanie nauczkę od mocarnego ramienia lodenowej marynarki. Gniew ludu, który przecież zapłacił co do grosza, ma zawsze rację za te swoje trzy szylingi od osoby i w razie kontroli biletów może tego dowieść. Z dumą okazuje skasowany bilet i ma cały tramwaj tylko dla siebie. Tym samym oszczędza sobie całych tygodni wysoce nieprzyjemnego czyśćca wypełnionego strachem, czy nie zjawi się kontroler. Jakaś dama, która tak jak ty odczuwa ból, wydaje głośny wrzask: jej piszczel, ta jakże żywotna część, na której częściowo spoczywa ciężar ciała, został poważnie nadwerężony. Przy tak niebezpiecznym dla życia tłoku nie sposób wykryć winnego na zasadach ustalenia sprawstwa. Ludzka ciżba zostaje pokryta zaporowym ogniem oskarżeń, przekleństw, wyzwisk, obelg i skarg. Skargi na własny los płyną z toczących pianę ust, oskarżenia wylewa się na innych. Ludzie stoją stłoczeni ciasno jak sardynki w puszce, co wcale nie znaczy, że każdy już naoliwiony, na to przyjdzie czas po fajrancie. Kopie wściekle twardą kość należącą do jakiegoś mężczyzny. Któregoś dnia jedna z jej szkolnych koleżanek, pod którą niby dwa wieczne światełka żarzą się dwa cudowne, wysokie obcasy i która ma na sobie najnowszy model skórzanego płaszczyka na futerku, pyta uprzejmie: Co ty tak taszczysz i jak to się nazywa? Chodzi mi o to pudło, co masz w ręku, a nie o twoją głowę. To tak zwana altówka, odpowiada ONA uprzejmie. A co to takiego ta „alatówka”, nigdy nie słyszałam tej nazwy, mówią z rozbawieniem uszminko-
wane usta. No bo ktoś spaceruje z czymś, co się nazywa „alatówka”, i nie wiadomo do czego służy. Wszyscy muszą ustępować, tyle miejsca potrzebuje to coś. Chodzi z tym publicznie po ulicy i nikt jej nie aresztuje na gorącym uczynku. Ci, co ciężko zwisają na uchwytach tramwaju i tych niewielu budzących zazdrość szczęściarzy, którzy mają miejsca siedzące, daremnie wychodzą ze swych zużytych korpusów. Jak okiem sięgnąć, nie mogą wypatrzyć nikogo, na kim mogliby się odegrać za to, że ktoś maltretuje ich nogi czymś twardym. A teraz ktoś mi nastąpił na palce, wylewa się z czyichś ust potok złej literatury. Kto jest sprawcą? Zebrał się osławiony w całym świecie Pierwszy Wiedeński Sąd Tramwajowy, aby upomnieć i wydać wyrok. W każdym filmie wojennym zgłasza się choć jeden ochotnik, nawet jeśli zadanie jest samobójcze. Ale ten śmierdzący tchórz kryje się za na-szymi cierpliwymi plecami. Cała gromada przypominających szczury rzemieślników tuż przed emeryturą, z przewieszonymi przez ramię torbami pełnymi narzędzi, przepychając się i depcząc, tłoczy się do wyjścia. Teraz ci ludzie ze średnią ochotą cały przystanek przejdą piechotą! Kiedy wśród tych wszystkich owieczek zebranych w tramwaju jakiś baran zakłóci porządek, jak najszybciej trzeba zaczerpnąć świeżego powietrza, a znaleźć je można na dworze. Dmuchawa gniewu, którą potem w domu potraktuje się małżonkę, potrzebuje świeżego tlenu, inaczej może się zdarzyć, że nie zadziała. Coś nieokreślonej barwy i kształtu chwieje się, traci równowagę, coś innego drze się jak zarzynane prosię. W ten sposób narodową łączkę zasnuwa gęsta mgiełka wiedeńskiego jadu. Ktoś domaga się wręcz kata, ponieważ ktoś przedwcześnie zepsuł mu wolny wieczór. Tak bardzo się złoszczą. Ich wieczorny wypoczynek, który miał się rozpocząć już dwadzieścia minut temu, dziś nie nastąpił. Albo też został raptownie przerwany, tak jak przerywa się pokryte kolorowymi nadrukami opakowanie z życiem ofiary – wraz z załączoną instrukcją obsługi – tak że nie można go już odstawić z powrotem na półkę. Ofiara nie może teraz tak po prostu sięgnąć
dyskretnie po nowe, nienaruszone opakowanie, bo zostałaby zatrzymana przez sprzedawczynię jako złodziej sklepowy. Proszę dyskretnie za mną! Lecz drzwi, które prowadzą do biura kierownika, które wydawały się tam prowadzić, to drzwi na niby, a poza nowiuteńkim supermarketem nie ma już żadnych specjalnych ofert tygodnia, jest tam tylko nic, absolutnie i zupełnie nic, tylko ciemność, i klient, który nigdy nie był skąpy, spada w przepaść. Ktoś mówi charakterystycznym dla tego miejsca językiem pisanym: Proszę niezwłocznie opuścić pojazd! Z pokrywy jego czaszki wykwita bródka kozicy, bo mężczyzna jest przebrany za myśliwego. ONA jednak zdążyła się skulić, aby zastosować nowy brzydki trik. Najpierw jednak musi odstawić muzyczne rupiecie. Tworzą one jakby ogrodzenie wokół niej. Niby to zawiązuje sznurówkę, z której zaraz ukręci stryczek na swojego sąsiada z tramwaju. Zupełnie od niechcenia szczypie mocno w łydkę to jedną, to drugą kobietę, która wygląda dokładnie tak samo, jak pierwsza. Ta wdowa siniaki ma jak w banku. Zeszpecona w ten sposób kobieta wystrzela w górę, jaskrawy, podświetlony strumień fontanny nocną porą, który nareszcie znalazł się w centrum uwagi, krótko i precyzyjnie nakreśla swoją sytuację rodzinną i grozi, że ta sytuacja (zwłaszcza jej nieżyjący małżonek) dotkliwie da się we znaki dręczycielce. Następnie żąda wezwania policji! Policja się nie zjawia, bo nie może zajmować się wszystkim. ONA naciąga na twarz niewinny uśmiech kogoś rozkochanego w muzyce. Udaje, jakby właśnie oddawała się tym oddziałującym w tajemniczy sposób, stale dążącym do kulminacji, przesyconym uczuciami siłom muzycznego romantyzmu i nic innego nie było jej w głowie. W tej sytuacji lud jak jeden mąż stwierdza: To na pewno nie lepiej ta dziewczynka z karabinem maszynowym! Jak to bywało wielokrotnie, lud pomylił się i tym razem. Czasami któryś zastanowi się trochę lepiej i wynik jest taki, że wskazuje prawdziwą sprawczynię: To ty! Pytają JĄ wówczas, co też
ma do powiedzenia w jaskrawym słońcu dorosłej wyrozumiałości. ONA nic nie mówi. Blokada, którą umieścili jej operacyjnie za podniebieniem miękkim ci, którzy wyrabiali w niej odruchy wa-runkowe, skutecznie uniemożliwia jej nieświadome przyznanie się do winy. Nie broni się. Kilka osób rzuca się na siebie z pretensjami, że oto oskarża się głuchoniemą. Głos rozsądku stwierdza, że ktoś, kto gra na skrzypcach, w żadnym razie nie może być głuchoniemy. Może jest tylko niema albo niesie skrzypce dla kogoś. Nie mogą się dogadać i odstępują od swoich zamiarów. W głowach szumi im już młode wino pite w weekendy i niszczy parę kilogramów materiału myślowego. Alkohol dokona reszty. Kraj alkoholików. Miasto muzyki. Ta dziewczynka zagląda w bezmiar świata uczuć, a jej oskarżyciel w najlepszym razie zbyt głęboko zagląda do kufla z piwem, więc milknie trwożliwie pod jej spojrzeniem. Przepychanie się jest poniżej JEJ godności, bo przepycha się motłoch, skrzypaczka i altowiolistka tego nie robi. Dla tych drobnych radości przystaje nawet na to, że spóźnia się do domu, gdzie matka stoi ze stoperem i robi wymówki. Takie to trudy bierze jeszcze na siebie, chociaż przez całe popołudnie muzykowała i myślała, grała na skrzypcach i wyśmiewała się z gorszych od siebie. Chce nauczyć ludzi przestrachu i dreszczu przerażenia. Od takich właśnie uczuć pękają programy koncertów filharmonicznych. Bywalec filharmonii korzysta ze słów wstępu wyczytanych w programie, by powiadomić innego bywalca, jak bardzo w najgłębszej głębi jego serce drży od bólu zawartego w tej muzyce. Właśnie przed chwilą wyczytał te i podobne słowa. Ból Beethovena, ból Mozarta, ból Schumanna, ból Brucknera, ból Wagnera. Wszystkie te bóle są od tej chwili jego wyłączną własnością, on zaś z kolei jest właścicielem fabryki butów Pöschl albo składu materiałów budowlanych Kotzler. Beethoven porusza dźwigniami strachu, za to oni napędzają strachu załogom swoich fabryk. Pewna pani doktorowa od dawna jest z bólem na ty. Już od dziesięciu lat zgłębia ostateczną tajemnicę Requiem Mozarta. Na razie nie posunęła się
ani o krok, ponieważ dzieło to jest niezgłębione. Nie sposób go pojąć! Pani doktorowa mówi, że to najgenialniejsze powstałe na zamówienie dzieło w historii muzyki, co dla niej i paru innych osób jest oczywiste. Pani doktorowa jest jedną z niewielu wybranek, które wiedzą, że istnieją rzeczy, których przy najlepszej nawet woli nie dla się zgłębić. Cóż tu więcej wyjaśniać? Nie da się wyjaśnić, jak coś takiego w ogóle mogło powstać. To samo dotyczy paru wierszy, których także nie ma co analizować. Za Requiem zapłacił jakiś tajemniczy nieznajomy w czarnym dorożkarskim płaszczu. Pani doktorowa i inni, którzy widzieli ten film o Mozarcie, wiedzą: to była śmierć we własnej osobie! Tą myślą wygryza dziurę w powłoce jednego z bardzo wielkich i wpycha się do jego wnętrza. W rzadkich wypadkach rośnie się wówczas wraz z tym wielkim. Bezustannie tłoczą się wokół NIEJ wstrętne ludzkie tłumy. Ciągle ktoś wpycha się w JEJ pole postrzegania. Motłoch nie tylko zawłaszcza sztukę bez najmniejszych po temu uprawnień, o, nie, on w dodatku wprowadza się do wnętrza artysty. Zakwaterowuje się w artyście i natychmiast wybija kilka okien na świat zewnętrzny, aby widzieć i być widzianym. Taki buc Kotzler obmacuje spoconymi paluchami coś, co przecież należy tylko do NIEJ. Nieproszeni i niepytani przyłączają się do śpiewania kantylen. Poślinionym palcem wskazującym przesuwają po temacie w takt muzyki, szukają odpowiadającego mu tematu pobocznego, nie znajdują go, przytakując sobie zatem głową, zadowalają się odnalezieniem w repryzie tematu głównego, który służalczo rozpoznają. Dla większości zasadniczy urok sztuki polega na rozpoznawaniu w niej czegoś, co wydaje im się, że znają. Ogrom emocji zalewa pana właściciela masarni. Nie może się przed nimi obronić, choć nawykł do krwawego rzemiosła. Nieruchomieje ze zdumienia. Nie sieje, nie orze, nie słyszy najlepiej, ale przynajmniej każdy może go zobaczyć na publicznym koncercie. Obok niego żeńskie części rodziny, które wyraziły chęć pójścia.
Kopie jakąś staruszkę w prawą piętę. Ona potrafi przyporządkować każdej frazie należne jej miejsce. Tylko ONA jedna umie wszystko, co usłyszy, umieścić tam, gdzie trzeba, na właściwym miejscu. Niewiedzę tych beczących baranów opakowuje w swoją pogardę i w ten sposób wymierza im karę. Jej ciało to jedna wielka lodówka, w której doskonale przechowuje się sztuka. JEJ instynkt czystości jest niesamowicie wrażliwy. Brudne ciała tworzą wokół niej lepki las. Nie tylko brud cielesny, nieczystość najgorszego rodzaju, dająca o sobie znać z łon i pach, subtelna woń moczu wydzielana przez staruszkę, płynący z sieci żył i porów nikotynowy zapach staruszka, owe niezliczone kupy jedzenia najniższej jakości, których opary wydostają się z żołądków; JEJ powonienie, JEJ receptory węchowe dręczy nie tylko mdły woskowy odór kołtuna na głowie, strupa, nie tylko ten leciusieńki, lecz dla wprawnego węchu przenikliwy smród mikroskopijnych skrawków gówna pod paznokciami – pozostałości procesu spalania bezbarwnych produktów spożywczych, owych szarych, skórzastych używek, jeśli w ogóle można mówić o jakimkolwiek użyciu – nie, najdotkliwsze jest dla NIEJ to, jak mieszkają jeden w drugim, jak bezwstydnie przywłaszczają sobie siebie nawzajem. Co gorsza, każdy wdziera się jeszcze w dodatku w myśli drugiego, w jego najgłębszą uwagę. I za to będą ukarani. Przez NIĄ. A mimo to nie potrafi się od nich uwolnić. Rozrywa ich, szarpie nimi jak pies zdobyczą. A mimo to niepytani grzebią w niej, patrzą na JEJ najgłębsze wnętrze i ośmielają się twierdzić, że nie bardzo wiedzą, po co im ono i że nawet się im nie podoba! Ośmielają się także twierdzić, że nie podoba im się Webern czy Schönberg. Matka, za każdym razem bez uprzedzenia, odkręca pokrywę JEJ czaszki, zuchwale sięga ręką od góry do środka, szpera i grzebie. Przewraca wszystko do góry nogami i nie odkłada niczego na dawne miejsce. Po krótkim zastanowieniu wybiera coś, ogląda przez lupę, a
potem wyrzuca. Coś innego z kolei bierze ostrożnie i pucuje szczotką, gąbką i ściereczką do kurzu. Potem energicznie wyciera do sucha i przykręca z powrotem. Zupełnie jak nóż w maszynce do mielenia mięsa. Ta staruszka właśnie wsiadła, nie zgłaszając tego konduktorowi. Myśli sobie, że uda jej się zataić swoje wejście tu, do wagonu. W zasadzie dawno już wysiadła ze wszystkiego i ma tego świadomość. Nie wiadomo, za co miałaby płacić. Bilet na tamten świat ma już przecież w torebce. A taki bilet musi być ważny także na tramwaj. Teraz jakaś pani pyta JĄ o drogę, a ona nie odpowiada. Nie odpowiada, chociaż doskonale tę drogę zna. Pani nie przestaje przekopywać całego wagonu i roztrącać ludzi, żeby pod ich ławkami wypatrywać szukanej ulicy. Groźna z niej wędrowczyni po leśnych drogach , która nabrała zwyczaju wyrywania niewinnych mrowisk z kontemplacji łechtaniem za pomocą cienkiego kijka. Prowokuje niepokojone owady, by strzykały kwasem. To jedna z tych osób, które dla zasady odwrócą każdy kamień, aby sprawdzić, czy aby nie ma pod nim węża. Każdą polankę, żeby była nie wiadomo jak mała, pani ta z pewnością przeczesze w poszukiwaniu grzybów i jagód. Tacy to są ludzie. Z każdego dzieła sztuki wycisną ostatnie soki i na cały głos oznajmią to wszem i wobec. W parkach przecierają ławki chusteczkami, zanim na nich usiądą. Sztućce w restauracji polerują serwetką. Garnitur bliskiego krewnego wyczeszą dokładnie szczotką w poszukiwaniu włosów, listów, tłustych plam. Pani oburza się teraz na cały głos, że nikt nie potrafi jej podać informacji. Twierdzi, że nikt nie chce jej udzielić tej informacji. Pani ta jest teraz przedstawicielką niewiedzącej większości, która jednego za to ma w nadmiarze – woli walki. Jeśli trzeba, będzie się potykać z każdym. ONA wysiada właśnie przy tej uliczce, o którą pytała pani, i mierzy ją przy tym szyderczym spojrzeniem. Tępaczka doznaje olśnienia i z wściekłości zacierają się jej tłoki. Zaraz przedstawi ten fragment
swego życia jakiejś przyjaciółce przy wołowinie z groszkiem, niejako przedłużając to życie samą chwilą opowiadania, gdyby nie to, że kiedy opowiada, czas jednak nadal upływa niepowstrzymanie. I zabiera miejsce dla nowych przeżyć tej pani. Przed wyruszeniem znajomą drogą do znajomego domu kilkakrotnie ogląda się na całkowicie zdezorientowaną panią. Uśmiecha się przy tym krzywo, zapominając, że za parę minut żar płomienia matczynego palnika do cięcia metalu zamieni ją w kupkę popiołu, dlatego że za późno wróciła do domu. I żadna sztuka nie będzie wówczas dla NIEJ pocieszeniem, chociaż wiele się sztuce przypisuje, przede wszystkim, że jest pocieszycielką. Czasem jest tak, że to właśnie ona sprowadza cierpienie.
przełożył Ryszard Turczyn