Mogę tak sobie posiedzieć tutaj? W salonie? I poczytać? Dobrze wiedziała, jak bardzo to lubię. Górne światła zgaszone, tylko lampki w oknach świecą. I nasze lampy oczywiście. Z daleka widać, że ktoś jest w domu, ale co się dzieje w środku – nie widać. Żeby to zobaczyć, trzeba by przystawić nos do szyby. Ona i ja w fotelach, z daleka od siebie, każde z nas pod swoją lampą. Od czasu do czasu rzucamy na siebie spojrzenie i posyłamy sobie serdeczny uśmiech, ona – niewinny, radosny, pełen podziwu i ufności, ja – z łezką wzruszenia, pełen zachwytu, miłości. Zrobię nam herbatę, proponuję. Nie, ja zrobię, oponuje. Siedź i czytaj, nie jesteś moją służącą, rozstrzygam kwestię. Więc siedzi i czyta. Zwykle w spodniach od dresu albo w leginsach, z podkulonymi nogami, zwinięta w kłębek jak kotek. Przedziera się przez tekst, bo niełatwy. Nie prześlizguje się po nim, chyba, że się zamyśli, więc czyta bezmyślnie, ale gdy się na tym łapie, zawsze wraca, przewraca kartki wstecz, czyta drugi raz w skupieniu.
Czasem jej oddech staje się nierówny, pozrywany, głośno wypuszcza powietrze przez nos. Od razu widzę, że nie może się skupić. Gdy powodem jej rozproszenia jest tekst, proszę, by przeczytała na głos ze zrozumieniem. Pomaga. Ale gdy powód jest inny, podnosi się ze swego fotela, podchodzi do mnie i siada mi na kolanach. Obejmuje mnie ramieniem za szyję. Nie mogę się skupić – szepce z poczuciem winy. Sięga po moją dłoń i wsuwa pomiędzy nogi, by mi pokazać, jakie mokre ma leginsy. To owulacja. Odciąga obie gumki, leginsów i majtek, a ja łagodnie wsuwam się pod nie swoją ręką. Jak tylko mogę, przedłużam jej wędrówkę po tym pagórku gęsto zalesionym, by palcem wyszukać kamyczek ukojenia. Czasami, gdy dłoń mi się wsunie między leginsy a majtki, odchylam ich materiał i sunę do jej kamyczka od dołu, jarem, gdzie wilgotna ścieżka się szerzy. Nie trwa długo, zwykle kilka ruchów wzdłuż i wszerz, czasem dookoła, dwie minutki, trzy, by Weronika dotarła do cichej zatoki ulgi. Gdy dociera do brzegu, zwykle przysuwa swe usta do mego ucha, bym mógł poczuć poszum wiatru w jej pragnącym spokoju oddechu. I zwykle, by nie wydać głośnych westchnień, zaciska zęby na krawędzi mojej drugiej dłoni albo zatyka swoje usta moimi ustami, mocno do nich przywierając.
To był dobry dotyk, proszę księdza, mówi mi na odchodne i jak gdyby nigdy nic wraca na swój fotel i kontynuuje przerwaną lekturę z rumieńcami na policzkach, ale ukradkiem zerka ku mnie znad książki, by sprawdzić moją reakcję. Rzadko jej nie ma. Spogląda na mnie coraz częściej z coraz wyraźniejszym uśmiechem na twarzy. Lubi tak się ze mnę droczyć. Czeka, kiedy się poddam. I kiedy wreszcie pochwyci moje spojrzenie w łagodne objęcia swego puszysto-słodkiego obezwładniającego wzroku, czuję się rozłożony na łopatki i przyznaję się do swej słabości: Rozproszyłaś mnie. Oooj! – reaguje, jakby matka pocieszała małe dziecko, które lekko się uraziło w paluszek – To i księdza trzeba spacyfikować. Odkłada książkę i wraca do mnie na fotel.