Tak, Marika spotyka się ze mną za pieniądze. Ale rzeczywiście nie jest dziwką ani femme fatale. Chyba powinienem być dumny, że spośród kilkudziesięciu mężczyzn, którzy odpowiedzieli na jej anons, wybrała właśnie mnie. Bo wydawałeś mi się najciekawszym z nich wszystkich — napisała. I najbardziej godnym zaufania. Tylko ty napisałeś, że chcesz otoczyć mnie troską. „Cieszyłbym się, gdybym mógł otoczyć cię opieką i czułością. W zamian oczekiwałbym tego samego”. Tak było? — cytuje moją odpowiedź na swój anons.
To dlatego tak się do mnie tuli? Dlatego z taką ufnością patrzy mi w oczy? Dlatego obsypuje mnie deszczem czułych pocałunków? W żadnym calu nie zachowuje się jak dziwka. Wyczułem to już podczas pierwszego spotkania, a podczas drugiego przekonałem się na pewno i wiedziałem nawet, jak to nazwać. Takiej czułości pocałunków i pieszczot, jakimi mnie obdarzyła, doświadczyłem do tej pory jedynie od kobiet, które mnie kochały. Każda z nich przekazywała to w inny sposób, ale żadna — tak subtelnie. Może dlatego, że one kochały się ze mną naprawdę, podniecając się i zmierzając w szale uniesień do szczytu własnej rozkoszy? Ja też potrafię dać Marice rozkosz, ale muszę nad nią popracować metodycznie. Może więc to nie jest rozkosz, tylko rozładowanie? Zaspokojenie — mówi Marika.
Oddała mi się cała? Nie. Nie, bo to niemożliwe w jej przypadku. By oddać się w całości, trzeba w całości się otworzyć, a to u niej chyba niemożliwe. Nie w tym sensie, że skrywa jakieś tajemnice, których nie chciałaby ujawnić, lecz raczej w tym, że jest monadą. A monady — wiadomo — są bez okien. Nie można w nie zajrzeć ani ich prześwietlić. Monady nie promieniują całym swoim światłem. Raczej przesącza się przez nie tyle światła, ile można zobaczyć w ciemnym korytarzu, gdy wydobywa się spod drzwi jakiegoś zamkniętego i oświetlonego wewnątrz pomieszczenia. Nie można więc ich zobaczyć, a da się tylko stwierdzić, że świecą.
Marika pragnie pieszczot delikatnych jak muśnięcie motyla. Przez cały czas pozostaje opanowana w swej delikatności. To ona nadaje ton i tempo naszym pieszczotom. I robi to bez słów. Podczas pierwszego naszego spotkania cierpliwie uprzystępniała mi swoje ciało, jak gdyby badając moje potrzeby i upodobania, ale na początku drugiego — zdecydowanie przewróciła mnie na plecy i obsypała deszczem pocałunków i lawiną pieszczot swojego języka. Nie, nie. Nie deszczem, nie lawiną. Śniegiem, puchem, mgłą… Sam już nie wiem: manną. Uczę się jej niemego kodu, gdy kieruje czepigą mego ramienia, kiedy lemiesz mej dłoni zgłębia istotę jej rzeczy samej w miejscu, gdzie różany jej ogród się szerzy. Wystarczy muśnięcie palców, bym zrozumiał: wzgórek łonowy, pachwina, wargi, pochwa, łechtaczka. Mons pubis, inguine, labia majora, labia minora, vagina, clitoris. Wolniej, nie tak głęboko, stop! Tak, taak, taak, taaaak… Non pudet, quia pudendum est.