Marika oznajmia: Będę musiała powoli się zbierać. Obiecałeś mnie odwieźć na szesnastą. Zdejmuje z siebie moją koszulę i zbiera z podłogi swoje ubrania. Ale masz książek — mówi, podchodząc do największego regału. Arendt, Arendt, Arendt, Arendt, Arystoteles… O rety, ile tego Arystotelesa! Na pewno coś bym tu dla siebie znalazła. Tutaj niekoniecznie. Czemu nie tutaj? To filozofia. Myślisz, że to dla mnie za trudne? Nie obraź się, ale myślę, że tak. Ludziom się wydaje, że wszystko, po co mogą sięgnąć ręką jak po towary w supermarkecie, jest dla nich dostępne. Te same książki stoją w bibliotekach i myślisz, że ktoś je czyta? Nie. Ale nie dlatego, że są za nudne, lecz dlatego, że są za trudne. To nie jest tak, że możesz sobie pójść do biblioteki, wziąć Kartezjusza albo Hegla i czytać. Prawie nikt tak nie robi. Podobnie z muzyką. Nie wystarczy sięgnąć po instrument, by na nim grać. Do tego są potrzebne lata pracy. Tak samo z językami. Naiwni kupują cudowne urządzenia do nauki języków obcych, okulary sprzężone z czujnikiem oddechu, specjalne kaski albo wyświetlacze rzekomo oddziałujące na podświadomość i wierzą, że dzięki nim w ich mózgu wgra się nowy język. Jak program w komputerze: ściągnij i uruchom. Ale tak to nie działa. Z jednej strony bronimy się przed dehumanizacją, ale z drugiej — marzymy, żeby funkcjonować tak łatwo i sprawnie jak roboty. Dokujesz się do jakiegoś urządzenia na noc i rano budzisz się ze znajomością trzech nowych języków obcych albo masz w głowie cały atlas anatomii, albo się budzisz jako wirtuoz skrzypiec. Albo aplikujesz sobie odpowiednią dawkę energii, przyjemności, euforii, przyjaźni, miłości. Tabletka na ból głowy, tabletka na uspokojenie, tabletka na sen, tabletka na erekcję, tabletka na szczęście.
Ale sama praca też nie wystarczy. Jeśli nie masz w sobie talentu, to choćbyś się zaharowywała od rana do nocy, nie zostaniesz wirtuozem żadnego instrumentu: skrzypiec, pędzla czy piłki. Owszem, talent można kształtować, ale i on nie wystarcza do sukcesu. Bo co z tego, że masz talent i chęci do pracy, jeśli się rodzisz w społeczeństwie od lat zmagającym się z głodem? Albo gdy wyrzucają cię ze studiów za to, że spod chusty wysunął ci się kosmyk włosów. Albo gdy trafiasz na dwadzieścia lat do łagru za opowiedzenie dowcipu albo za jakiś głupi wybryk, albo — co najgorsze — za to, że okazałaś się przyzwoitym człowiekiem. Potrzebny jest jeszcze sprzyjający czas i miejsce, w którym żyjesz, ale przede wszystkim — ludzie, których spotykasz w swoim życiu, od rodziców począwszy. Jeśli chodzi o czytanie, to uważam, że miałem wielkie szczęście, że to był duży przywilej, że na studiach mogliśmy z profesorami analizować Kanta, Nietzschego albo Heideggera zdanie po zdaniu. Do dziś myślę sobie, że to był dla mnie wielki dar od losu. Dużo zdobyłem sam, na własną rękę, ale też dużo zawdzięczam rodzicom, nauczycielom, przyjaciołom. Swoim dzieciom też próbowałem dać, ile tylko mogłem. I czuję żal, że ty nie dostałaś ode mnie tego, co mogłem dać im. No co ty — mówi Marika. Nie możesz się czuć za to odpowiedzialny. Nie byłeś przecież moim krewnym, nie znaliśmy się nawet…
A masz tę książkę, o której mi opowiadałeś? O tym mędrcu, co się zakochał w młodym mężczyźnie i stracił dla niego głowę? Jest pod „P”. Marika robi kilka kroków w prawo. Platon? Tak. Uczta. Marika wyciąga książkę z regału, otwiera na chybił trafił, czyta przez kilkanaście sekund, po czym odkłada na miejsce. Chyba rzeczywiście to nie jest dla mnie. Znajdę dla ciebie coś odpowiedniego. Marika ubiera się do końca, pakuje swoje prezenty w firmowe reklamówki i wychodzimy z salonu. Prowadzę ją do swojego gabinetu, w którym na trzech ścianach książki stoją na półkach od podłogi do sufitu. O rety! — mówi podekscytowana. Prawdziwa biblioteka. Czytałeś to wszystko? Proszę cię, owieczko, nie zadawaj takich pytań. Na jej twarzy rysuje się grymas zawstydzenia. Mam nadzieję, że to będzie dla ciebie ciekawe. — Sięgam po książkę w kolorowej obwolucie. Bóg rzeczy małych. To piękna książka o miłości. W sensie platońskim. O miłości jako zasadzie wiążącej ludzi i rzeczy. Dla mnie to jest współczesna wersja Uczty. To ponoć książka kultowa dla twojego pokolenia. Marika przyjmuje prezent bez zbytniego entuzjazmu. Dostałem od moich dzieci książki kilku autorów, po których sam nigdy bym nie sięgnął. Z Japonii, z Indii, z Iranu, z Afganistanu, z Nigerii, z Egiptu, z Turcji i… jestem pod wielkim wrażeniem. To naprawdę świetna literatura.
Marika chowa lekturę do torby i wychodzimy z domu do samochodu. Gdy ruszam, odzywa się: Mówiłeś, że chciałeś mi pokazać swoje zabawki. Nie starczyło dziś czasu? Jakie zabawki? — pytam i odgaduję w oczach Mariki sens jej pytania. Pokazałem ci. Książki, obrazy, ogród, muzyka, wiersze… to, co potrafię ugotować… To są moje zabawki. Marika spogląda na mnie z przestrachem. A ty myślałaś, że to będzie coś innego? — pytam tonem rozczarowania. Nie, Jerzy, nie… Naprawdę? Myślałaś, że cię zaprowadzę do jakiegoś pokoju bólu, jak Grey? Tego byś chciała? Nie, Jerzy, przepraszam. I że ci zadam ból? Zbiję cię czymś albo wsadzę ci w coś jakiś plastikowy przedmiot? Chciałabyś tak? Nie, naprawdę… Wydaje mi się, że jednak tak. Daj spokój, Jerzy. Jest mi przykro. Lubisz takie rzeczy? Mówisz mi o dotyku motyla, a marzysz o czymś innym? Ja ci recytuję wiersze, a ty marzysz sobie, że chciałabyś być w łóżku z jakimś draniem, który by cię potraktował jak szmatę? Powiedz mi: czy wszystkie kobiety są takie same? — Czuję, jak się we mnie mieszają złość, smutek i rozczarowanie. Jerzy, nie mów tak. Znów coś sobie ubzdurałeś i niepotrzebnie się smucisz. Marika wysuwa z papierowej torby głowę pluszowej owieczki, podsuwa mi ją do twarzy i pyta słodko, robiąc dziecinną minkę: Lubisz mnie jeszcze? Obejmuję moją owieczkę — tę żywą, nie pluszową — prawym ramieniem i przytulam do siebie. Kocham cię — mówię smutno i prowadzę dalej samochód, trzymając kierownicę jedną ręką.
Wjeżdżamy na piętrowy parking galerii handlowej w samym centrum. Wybieram poziom, na którym prawie nie ma samochodów. Tutaj jest fajnie — mówi Marika — przynajmniej jakoś normalnie można się pożegnać. Wypinamy się z pasów bezpieczeństwa i wreszcie jakoś normalnie się żegnamy — długim, namiętnym pocałunkiem, który na nowo budzi we mnie ogień pożądania. Całuję Marikę w zapamiętaniu i przez bluzkę i stanik obmacuję jej piersi. Bezwstydnie, obleśnie. Mam chęć włożyć jej rękę w majtki. Mam erekcję, ale zostają mi jeszcze resztki rozsądku, by jej tego nie pokazywać. Wypuszczam Marikę z objęć ze wstydu przed samym sobą. Nagle spostrzegam, że kilka metrów od nas, z przodu samochodu przechodzą dwie kobiety z dzieckiem. Zapewne matka, babcia i wnuczka. Tak wyglądają. Matka i córka wyraźnie się spieszą do samochodu, a starsza kobieta zwalnia, odwraca się i patrzy na nas z pogardą. Zastanawiam się, czy gdyby teraz zobaczyli nas: Anna, moje dzieci, mąż i przyjaciel Mariki, jej rodzice, jej znajomi, moje znajome, całe miasto, wszyscy ci obywatele godni czci, to czy patrzyliby na nas takim samym wzrokiem pełnym pogardy? Ciekawe, co oni wszyscy mają na myśli — czy w ogóle cokolwiek mają na myśli — powtarzając wyświechtany frazes, że miłość niejedno ma imię. Czy naprawdę cały świat byłby przeciwko nam? Przecież ludzie tak ochoczo wspierają zakochanych. A nasza miłość jest miłością zakazaną? Czemu?
Muszę się trochę poprawić — mówi Marika i rozpuszcza sobie włosy. Powinnam się uczesać, ale nie chciałabym ci zostawić tu swoich włosów. Rozejrzyj się jeszcze w domu, czy nic nie zostało. Twoja żona jest naturalną czy farbowaną brunetką? Skąd wiesz, że jest brunetką? Poznałaś po tym zdjęciu z młodości? Nie — odpowiada — widziałam długi włos w łazience.
Zostawiam jej pytanie bez odpowiedzi. Marika zaplata swoje włosy w zwykły warkocz, wyjmuje szminkę i w małym lusterku karminuje sobie usta na jasnoczerwony kolor; taki, jaki lubię u niej najbardziej. Wygląda pięknie, młodzieńczo, ożywczo. Dla Daniela — myślę z zazdrością. Czemu nie maluje się tak dla mnie? — pytam się w myślach. Żeby mieć usta gotowe do pocałunku — odpowiadam sobie z satysfakcją.
Muszę gdzieś upchnąć tę owieczkę — mówi Marika. Nie musisz, ten sklep —wskazuję wzrokiem wydrukowane na papierowej torbie logo — znajduje się tutaj. Na pierwszym piętrze. I ten od butów też. Nawet ten od pończoch. Uśmiechamy się do siebie.
Marika wysiada, posyła mi na pożegnanie słodkiego buziaka, wesoły uśmiech i tęskne spojrzenie. Zabierzesz mnie jeszcze kiedyś w to cudowne miejsce? — pyta, schylając się do otwartych drzwi, które, zanim zdążam jej odpowiedzieć, zamykają się z głuchym: łup!
Siedzę z pustą głową, patrząc pustym wzrokiem na pusty parking. Za dużo dziś było tego wszystkiego — myślę — bym mógł tak sobie powrócić do normalnego stanu rzeczy. Zauważam jeszcze, jak Marika wsiada do windy, a mnie przypominają się męki Tantala, przed którym umykała gałąź winorośli, ilekroć zbliżył swe spragnione usta do wiszącego tuż, tuż grona, za to, że wobec bogów przedmiotowo potraktował ciało człowieka. Włączam silnik i stromą serpentyną wyjeżdżam z parkingu. Na skrzyżowaniu zatrzymuję się na czerwonym świetle. Na moim pasie stoją przed przejściem dla pieszych jeszcze dwa inne samochody. Gdy zapala się zielone dla przechodniów, grupa ludzi wchodzi na jezdnię szybkim krokiem. Widzę wśród nich roześmianą Marikę, podskakującą jak pchełka obok gburowatego, wysokiego, młodego blondyna. Marika wyjmuje z torby pluszową owieczkę i próbuje go rozweselić, podsuwając mu ją z uśmiechem do ust, ale Daniel chyba nie zapałał do mojej owieczki zbytnią sympatią, bo jakby urażony odsuwa od niej głowę do tyłu. Zapala się zielone światło. Ruszam i myślę sobie: Co ja robię tu? Co-ja-tu-taj-ro-bię?
Może sięgniesz po Marikę w całości?