Obejrzałem bardzo dobry film w pustym kinie. „Kompletnie nieznany” to tytuł wprowadzający w błąd, ponieważ film o życiu Boba Dylana pomiędzy rokiem 61 a 65, czyli od dwudziestego do dwudziestego czwartego roku życia artysty, nie pokazuje ani jego drugiej twarzy, ani nie odsłania nieznanych tajemnic. Film skupia się na artystycznej karierze Dylana i pokazuje jego najsłynniejsze piosenki, dla których warto się wybrać do kina. Było już kilka głośnych, a nawet wspaniałych filmów biograficznych, w których główną rolę grała muzyka, jak „Amadeusz”, „Blask”, „Ray”, „Ikar”, „Bohemian Rapsody” czy „Elvis”, w których, jak w przypadku „Raya”, „Bohemian Rapsody” czy „Ikara”, aktorzy byli ucharakteryzowani i grali tak znakomicie, że widz miał wrażenie, że to niemożliwe, by w nich nie grali sami Ray Charles, Freddie Mercury czy Mieczysław Kosz. Grający Boba Dylana Timothée Chalamet ani nie jest nie do poznania ucharakteryzowany na swój pierwowzór, ani nie śpiewa identycznie jak on, ale to w niczym nie umniejsza jego aktorstwa. Magia kina sprawia, że na ekranie widzimy młodego Boba Dylana jak żywego. I słyszymy. Z partii muzycznych najbardziej mi się podobały znakomicie zagrane „improwizacje” i duety. I nie ma znaczenia, które z filmowych epizodów miały miejsce faktycznie, a które są efektem fantazji scenarzysty.
Dodatkowym atutem polskiej wersji filmu są świetne tłumaczenia tekstów Dylana. Czytając je jako napisy do jego piosenek, możemy sobie uświadomić, dlaczego poeta Bob Dylan dostał literacką Nagrodę Nobla. Skąd mu przychodzą do głowy te niesamowite słowa? — pytają go inni, a on wyczuwa w tym zazdrość, że właśnie jemu, a nie im.
Film skupia się na muzyce, karierze i recepcji Dylana z pierwszej połowy lat sześćdziesiątych. O jego dzieciństwie i młodości nie mówi prawie nic, może poza tym, że Bob Dylan to jego pseudonim artystyczny i że właściwie nazywał się Robert Zimmermann. Z kwestii osobistych film pokazuje jedynie jego relacje z kobietami, które do niego lgnęły, choć on sam chyba nie był typem kobieciarza. Ale w końcu rodziła się w nich zazdrość. Nie o siebie nawzajem, a o muzykę, czy szerzej: o twórczość Dylana, która bezsprzecznie była dla niego czymś najważniejszym w życiu. Świetnie to pokazuje scena z Joan Baez, w której mieszkaniu Bob zjawia się w środku nocy, by „nadrobić zaległości”. Zapewne po pełnym namiętności akcie uniesienia Joan głęboko zasypia, a Dylan w sypialni brzdąka na gitarze, coś mruczy i zapisuje, aż wychodzi z tego piosenka. Jego śpiew budzi kochankę, która uświadamia sobie, że nie jest w jego życiu najważniejsza i wyrzuca go za drzwi. Inne kobiety też go opuszczają, albo on je. Oczywiście dla muzyki.
W filmie widzimy, że Dylan ciągle gra. Na festiwalach, w klubach, w studiu nagrań, w telewizji. Albo że komponuje czy pisze słowa. Ledwo się budzi, a już sięga po gitarę. Gdy inni przychodzą na śniadanie, on ma już pół nowej piosenki. Gdy wraca do mieszkania, bierze gitarę do ręki, zanim jeszcze zdejmie plecak. Szuka, szukania mu trzeba, domu — gitarą i piórem, jak śpiewał Wojciech Bellon z Wolną Grupą Bukowina.
Zatem w roli głównej: muzyka. I to nie tylko Dylana, bo na ekranie widzimy i słyszymy także Pete’a Seegera, Joan Baez, Woody’ego Guthrie, Johny’ego Casha, oczywiście granych przez aktorów. Dla pokolenia Woodstock i młodszych miłośników tamtego kręgu kulturowego to prawdziwa uczta. A mimo to kina świecą pustkami. Czemu? Za słaba reklama? Dziadersi siedzą w kapciach w swych domowych pieleszach, a młodsi się nie znają? To trzeba zmienić. Zachęcam do obejrzenia tego bardzo dobrego filmu — który z czasem na pewno stanie się kultowy — zanim spadnie z afisza, bo przy pustej widowni stanie się to prędzej niż później.
Jerzy Kruk