Zmiany w ogrodzie, tak jak w całej przyrodzie zachodzą bezustannie. Tak że każde zdjęcie, które chce zatrzymać czas, przestaje być aktualne w momencie pstryknięcia. Oczywiście, po godzinie nie zauważymy z ogrodzie żadnych zmian, następnego dnia raczej także – nie, ale po roku? Prawdopodobnie coś się zmieni. Rośliny urosną, bądą kwitnąć słabiej, albo obficiej niż w zeszłym roku, niektóre się rozsieją, rozmnoża przez rozłogi, rozrosną się, zmarnieją, albo w ogóle umrą. A po dziesięciu lub piętnastu latach zmiany będą zauważalne gołym okiem.
Żaden element z tego zdjęcia po piętnastu latach nie jest aktualny. Widać, że wierzba mandżurska jest już stara. Ma chyba dwadzieścia lat. To dużo jak na to krótkowieczne drzewo. Kora zaczyna pękać i poszczególne konary murszeją. Obcinałem je jeden po drugim i w końcu musiałem usunąć całe całe drzewo. Obok rósł wielki złotokap, także krótkowieczny. Zniknął tak szybko , jak się pojawił (z samosiejki). Pewnej wiosny po prostu usechł. Taka strata w małym ogrodzie to duży problem. Wszystkie przestrzenie są gęsto wypełnione roślinami i nagle pojawia się duża luka. Coś z nią trzeba zrobić.
Niełatwo (i nietanio) jest wprowadzić do ogrodu duże drzewa, które natychmiast by wypełniły pustą przestrzeń. Zwykle na efekty trzeba cierpliwie kilka lat poczekać. Ale ta pokora, ta cierpliwość to dobra życiowa nauka dla człowieka.
Przy okazji pojawia się pokusa, by ogród przebudować, skomponować rabatę na nowo, przesadzić rośliny w inne miejsce, posadzić nowe, często takie, o których istnieniu nawet nie wiedzieliśmy przed kilku laty. I ogród się zmienia. Ale mimo to, jeśli mamy w głowie jakiś trwały zamysł, pozostaje ten sam.
Nieraz na ulicy wpadnie mi w oko jakaś
dziewczyna. Potrafię się na nią zapatrzyć i dyskretnie zachwycać jej sylwetką,
nogami, twarzą, ubiorem albo sposobem poruszania się. Dziś też przytrafiło mi
się coś takiego. Długo wpatrywałem się, jak szybkim, drobnym krokiem szła przez
miasto nieduża, szczupła dziewczyna w ciemnoszarych botkach na nogach i w
wytartych dżinsach ciasno opinających jej jędrną pupę. Miała na sobie kusą
skórzaną kurtkę i zabawną futrzaną czapkę z klapkami na uszy, która całkowicie
zasłaniała jej włosy, ale za to cudownie eksponowała jej piękną twarz. Oddalała
się ode mnie, więc nie mogłem widzieć jej twarzy, ale nie musiałem jej widzieć,
by wiedzieć, jaka jest piękna. Gdyby ujrzał ją Leonardo da Vinci, na pewno by
wpadł na pomysł, by narysować jakąś swoją wersję facies ad circulum. Najpierw by umieścił całą jej głowę w
prostokącie, którego krawędzie stykałyby się z uszami, górną linią włosów i
brodą, a samą twarz — w owalu, odcinającym od niej uszy i włosy, którego dolna
antypoda stykałaby się z dolną krawędzią prostokąta. A potem by odmierzył jedną
trzecią wysokości owalu na czoło, która wypadłaby dokładnie w punkcie pomiędzy
jej oczami, gdzie zaczyna się wznosić nos. Na pewno z tego punktu poprowadziłby
tuż nad brwiami lekko ukośne linie, które przecinałyby obrysowujący głowę
prostokąt dokładnie w dwóch trzecich jego wysokości. Dokonując następnych
pomiarów, stwierdziłby, że środek owalu wypada idealnie w połowie wysokości jej
nosa, środkowa linia jej oczu — w połowie wysokości prostokąta, a górna krawędź
jej ust — dokładnie w jednej czwartej wysokości owalu. Na pewno taki rysunek
głowy i twarzy kobiety, wrysowanych w prostokąt i elipsę, poprzecinanych
liniami pokazującymi ich proporcje, uchodziłby za wzór dla wyrażenia ideału
kobiecej urody, podobnie jak jego homo ad
circulum uchodzi za wzór ukazujący idealne proporcje sylwetki mężczyzny.
Znam tę twarz. Ja też zeskanowałem ją do swej
pamięci, ale nie matematycznie. Zapamiętałem coś innego niż te idealne
proporcje. Kiedy na nią patrzę, widzę najpierw błysk szmaragdowych światełek w
łódeczkach jej kocich oczu, których wewnętrzne kąciki lekko zaginają się ku
dołowi, a zewnętrzne — ku górze, przyozdobionych długimi, czarnymi,
zawijającymi się na zewnątrz rzęsami. Nad oczami widzę rysunek jej brwi — dwie
grube czarne kreski namalowane dwoma śmiałymi pociągnięciami pędzla przez
jakiegoś nieznanego mistrza japońskiej kaligrafii. Wiem, że te oczy zwykle
patrzą nieco w górę, jak u kogoś, kto spogląda sponad okularów. Może dlatego,
że dziewczyna jest niewysoka i rozmawiając z na ogół wyższymi od siebie
osobami, by spojrzeć im w oczy, musiałaby nieco unieść głowę. Ale jej głowa
podczas rozmowy pozostaje zwykle nieruchoma, za to ona wyraźnie unosi sam
wzrok. Widzę też jej odkryte poniżej czubka nosa dziurki, radośnie pokazujące
się światu. I jej usta, które również dwoma zdecydowanymi pociągnięciami pędzla
namalował ten sam mistrz japońskiej kaligrafii, tyle tylko, że nie czarną, lecz
czerwoną kreską. Ale najbardziej kocham piegi, które słońce szczodrze wypaliło
na jej twarzy. Te piegi są zwykle zamaskowane pod warstwą pudru, ale ja je mogę
zobaczyć przy okazji każdego naszego spotkania, ponieważ puder wyciera się przy
naszych namiętnych pocałunkach. Gdy pierwszym razem zachwyciłem się jej cudnymi
piegami, ona z lekkim zawstydzeniem odpowiedziała mi, że wiedząc, że im się
przyglądam, czuje się naga. Tak, znam te piegi i znam tę twarz. Zapamiętałem ją
tak dobrze, bo to twarz mojej dziewczyny, która właśnie przed chwilą wysiadła z
mojego samochodu.
Wiedziałem, że pod kurtką ma czerwoną
koronkową bluzkę, przez którą prześwituje czarny stanik, dobrany do jej
czarnych koronkowych majtek. Oczywiście na ulicy nikt tego nie widział, ale ja
to wiedziałem, ponieważ ranek i przedpołudnie spędziliśmy razem w małym
podmiejskim hoteliku, gdzie, rozbierając ją, mogłem zobaczyć nie tylko to, co
ma na sobie, ale także i to, co nosi pod spodem.
Ujęło mnie, jak z chodnika wchodzi na
jezdnię. Mężczyzna, kiedy ma do pokonania przeszkodę w postaci krawężnika lub
kałuży, zwykle robi zdecydowany wykrok, przenosi na przednią nogę ciężar ciała
i przechodząc przez pion, wypina przed siebie tors i ramiona, a potem
naprężając się od stóp do głów i wybijając z tej samej, teraz już tylnej, nogi,
wyrzuca za nimi swoje ciało. Dziewczyny, kobiety — a przynajmniej wiele z nich —
robią to inaczej, lekko przysiadając przed przeszkodą, wysuwając nogę i dopiero
za nią wysyłając biodra i resztę ciała. Podobne dygnięcie zauważyłem u niej.
Zbliżywszy się do krawężnika, szybko dostawiła prawą stopę do lewej, lekko
obniżyła biodra i zdecydowanie weszła na jezdnię lewą nogą, zupełnie jak
tanguero, który zmienia nogę właśnie w ten, niewyczuwalny dla partnerki,
sposób. Wiem coś o tym, bo sam tańczę tango.
Chciałbym i ją nauczyć tanga, pokazać jej, jak subtelny to taniec. Marika — tak ma na imię — mówi, że najbardziej lubi pieszczoty delikatne jak muśnięcie motyla. Obdarza mnie nimi i sama ich ode mnie oczekuje. Patrząc na tango, na jego zdecydowane figury, gdy na przykład partner prowadzi partnerkę do ocho atrás i ona porusza się po parkiecie na planie ósemki, zdecydowanie wysuwając nogi w ruchu kroczącym do tyłu, jakby się przed nim zapierała, albo na boleo, gdy tancerz, wprowadzając ciało partnerki w rotację, a następnie je blokując, powoduje wyrzucenie jej nogi do przodu lub do tyłu, czy też na głęboką sakadę, gdy mężczyzna wchodzi w miejsce partnerki, wykonując zdecydowany krok pomiędzy jej uda, i wyrzuca jej nogę na bok— można mieć wrażenie, że tango to taniec bardzo agresywny, taniec argentyńskich machistas manifestujących swą dominację w stosunku do kobiet. Ale w takiej opinii nie ma nic bardziej błędnego. Tango to taniec niezwykle delikatny, opierający się na subtelnej komunikacji pomiędzy partnerami. Oczywiście, że mężczyzna w nim prowadzi, a kobieta za nim podąża, ale w żadnym ruchu on jej nie przestawia, nie pociąga ani nie popycha. Nie każe jej wykonywać żadnych figur — on ją tylko do nich subtelnie zaprasza. Prawdziwy mistrz tanga swoimi dłońmi właściwie ledwo dotyka partnerki. Łączy ich coś na wzór poduszki magnetycznej. Może właśnie to jest to, o czym mówi Marika: dotyk motyla? Bliski kontakt cielesny w tangu wielu, jakże mylnie, bierze za żelazny uścisk i dlatego tango wydaje się im tańcem modliszki albo jadowitego pająka, ale to nieprawda. Tango to raczej taniec motyla: z kwiatka na kwiatek, nieprzewidywalnie; przyspieszenie, zwolnienie, zmiana rytmu, pauza, zatrzymanie; wahanie i powrót do ruchu; płynnie, płynnie, rotacja, balans, zmiana kierunku i znowu płynnie. Chciałbym to pokazać Marice. Ona pewnie nie wie, że tango to taniec motyla. Wielu rzeczy nie wie.
Nieraz nie mogę się nadziwić, że wiedza,
którą łapie się z powietrza, nie stała się w ogóle jej udziałem. Marika mówi
mi, że często czuje się zawstydzona, nie znając słów, których ja używam, albo
nie wiedząc, co mi odpowiedzieć, jak skomentować to, co mówię. Muszę jej
wyjaśniać, co znaczą słowa: „krezus”, „hedonizm” albo „poliamoria”. Hasła: „czarodziejska
góra”, „sto lat samotności”, „czekanie na Godota”, „paragraf 22” czy nawet „monologi
waginy” nic jej nie mówią. Marika nie odebrała dobrej edukacji i niewiele
czytała. Towarzyszami jej dzieciństwa nie byli ani Kubuś Puchatek, ani miś
Paddington. Ani Alicja w Krainie Czarów, ani Ania z Zielonego Wzgórza. Mówi, że
jej rodzice nigdy nie dojrzeli do rodzicielstwa, dlatego wychowywała ją babcia.
Szkoły, do których chodziła, to nie były szkoły, w których wszyscy ciężko
pracują, by osiągnąć jasno wytyczony cel: studia na prawie, ekonomii czy
medycynie. Raczej dryfowała z całym otoczeniem swoich znajomych ku łatwemu
życiu z rozrywkami, imprezami i przyjemnościami polegającymi na niewyszukanej
konsumpcji smaków, dźwięków i obrazów, a może i jakichś delirycznych
substancji, nie przejmując się, co będzie robić jako dorosła. Aż ją zniosło do
zawodówki, w której niczego nie uczyli i niczego nie wymagali. Potem próbowała
nadrobić zaległości i zrobić maturę w szkole wieczorowej, ale w szkole
wieczorowej znów niewielu ciężko pracuje, by osiągnąć jasno wytyczony cel.
Nawet jeśli niektórzy go mają, to na pewno nie są nim studia prawnicze,
menedżerskie albo medyczne. Marika zdała wszystkie egzaminy z wyjątkiem
matematyki, której przecież zawsze będzie mogła się nauczyć. Tak przynajmniej
mówi.
Póki co studiuje kosmetologię, choć ostatnio
zawiesiła studia, „bo brakuje jej czasu”. Planuje w przyszłości otworzyć własny
gabinet. Mówi, że ma do tego smykałkę i zainteresowanie. Najbardziej ją pociąga
tworzenie sztucznych wizerunków za pomocą makijażu, który może zmienić
człowieka nie do poznania. Lubię to, mówi. Malując się i pozując do zdjęcia,
mogę być, kim zechcę. I chyba też chciałaby to potrafić: stawać się tym, kim by
chciała. Może właśnie dlatego najbardziej lubi poradniki z psychologii
społecznej, o których mi powiedziała, gdy ją zapytałem, co czyta. Potęga podświadomości i temu podobne
proste recepty na szczęście i powodzenie w życiu. Powiedziała mi, że pracuje
jako fotomodelka, prezentując głównie biżuterię i galanterię albo grając w
dziwnych klipach na zlecenie, gdy zamawiający chce dostać filmik z chichotem
dziewczyny łaskotanej w stopy lub pod pachami albo z jej piskiem spod zimnego
prysznica. Nawet mi przysłała kilka próbek ze swoimi zdjęciami i podobnymi
filmikami. Dłonie lub stopy w kolorowych wełnianych rękawiczkach bez palców.
Film z widokiem lekko drgających stóp łaskotanych co chwila piórkiem lub palcem,
z głośnym chichotem w tle. Jednak na pierwszym zdjęciu, które mi przysłała,
chyba chciała być dziwką. Pozuje na nim w czarnym gorsecie ze złotą lamówką i w
czarnych pończochach w siateczkę. Zdecydowanie wpatruje się w obiektyw sponad okularów
słonecznych. Gdy powiększyłem fotografię, zobaczyłem za okularami femme fatale z demonicznym czarno-srebrnym
makijażem, wpatrującą się we mnie wzrokiem pełnym pogardy, jakby mówiła: Wchodzisz
w to, chłopcze? Zastanów się, bo mogę zrobić z tobą wszystko, co zechcę.
To zdjęcie przysłała mi w odpowiedzi na moją
odpowiedź na jej anons w eamore.com.
Gdy wyraziłem swoje zaintrygowanie, ona mi odpowiedziała: Pozowanie do zdjęć to
zupełnie inny świat, w którym mogę być, kim zechcę. Raz sobą, raz aniołem, raz
wcieleniem diabła. Ale na ogół w kontaktach z ludźmi jestem bardzo ostrożna i
nieśmiała. Nieśmiałość? — odpisałem. Trudno w to uwierzyć, bo sprawiasz
wrażenie dziewczyny, która już z niejednego pieca chleb jadła. A ona na to: Nie
wiem, jak to odebrać :/. Tak zinterpretowałem twoje zdjęcie w kabaretkach: O,
dziewczyna niezwykle swobodna seksualnie, która miała sporo erotycznych
doświadczeń. Nie zgadza się? To tylko zabawa i mistyfikacja? Źle mnie odebrałeś
i przykro mi z tego powodu, ale masz prawo. Nie miałam wielu erotycznych
doświadczeń i chciałabym ci udowodnić, że nie jest tak, jak sobie pomyślałeś.
Nie jestem złą, zepsutą dziewczyną. Ani przez moment nie pomyślałem, że jesteś
zła, nawet jeślibyś była nienasyconą nimfomanką, doświadczoną kurtyzaną czy
łatwą dziewczyną. A może i nawet byłyby to atuty? Złem w tych relacjach byłyby
dla mnie: cynizm, pogarda, przedmiotowe traktowanie drugiego człowieka. Pięknie
ujęte, ale odpowiem ci wprost: Nigdy nie byłam nimfomanką, kurtyzaną ani łatwą
dziewczyną. Na decyzję o takim układzie poświęciłam dużo czasu. Mam nadzieję,
że ta znajomość będzie głęboka również dla duszy, a nie tylko dla uciech
fizycznych. Jak napisałam w ogłoszeniu, interesuje mnie przyjaźń i podtrzymanie
znajomości. Nie chcę traktować tego przedmiotowo, chcę cię poznać, polubić i
być częścią świata, do którego z chęcią będziesz chciał wracać. Aż mi się nie
chce wierzyć, że aż tak dobrze możemy się rozumieć — odpisałem. Ja też długo
szukałem takiego kontaktu.
Tak, Marika spotyka się ze mną za pieniądze.
Ale rzeczywiście nie jest dziwką ani femme
fatale. Chyba powinienem być dumny, że spośród kilkudziesięciu mężczyzn,
którzy odpowiedzieli na jej anons, wybrała właśnie mnie. Bo wydawałeś mi się
najciekawszym z nich wszystkich — napisała. I najbardziej godnym zaufania.
Tylko ty napisałeś, że chcesz otoczyć mnie troską. „Cieszyłbym się, gdybym mógł
otoczyć cię opieką i czułością. W zamian oczekiwałbym tego samego”. Tak było? —
cytuje moją odpowiedź na swój anons.
To dlatego tak się do mnie tuli? Dlatego z
taką ufnością patrzy mi w oczy? Dlatego obsypuje mnie deszczem czułych
pocałunków? W żadnym calu nie zachowuje się jak dziwka. Wyczułem to już podczas
pierwszego spotkania, a podczas drugiego przekonałem się na pewno i wiedziałem
nawet, jak to nazwać. Takiej czułości pocałunków i pieszczot, jakimi mnie
obdarzyła, doświadczyłem do tej pory jedynie od kobiet, które mnie kochały.
Każda z nich przekazywała to w inny sposób, ale żadna — tak subtelnie. Może
dlatego, że one kochały się ze mną naprawdę, podniecając się i zmierzając w
szale uniesień do szczytu własnej rozkoszy? Ja też potrafię dać Marice rozkosz,
ale muszę nad nią popracować metodycznie. Może więc to nie jest rozkosz, tylko
rozładowanie? Zaspokojenie — mówi Marika. Autentyczna czułość jej dotyku,
pieszczot, pocałunków, spojrzenia stoi w tak oczywistej sprzeczności z naszym
układem — sponsorskim — że już na pierwszym spotkaniu cisnęło mi się na usta
pytanie, dlaczego to robi. Dlaczego uprawia seks za pieniądze. Ale nie chciałem
wydać się jej moralizującym klientem, który próbuje sprowadzić zepsutą
dziewczynę na właściwą drogę, i tylko spytałem oględnie, skąd pomysł na takie
spotkania. Odpowiedziała mi, że po prostu chciała spróbować takiego
doświadczenia. Chyba wiem, co miała na myśli, bo opowiadała mi też o próbach
innych doświadczeń na tym polu. Na przykład: seks z kobietą. W sumie — z
kobietami, bo znalazła ich już kilka. Internet to świetny wynalazek do tego
rodzaju poszukiwań. Niełatwo jest znaleźć odpowiedniego partnera lub
odpowiednią partnerkę w swoim środowisku, jeśli nie chce się ujawniać pewnych
skłonności. Zawsze istnieje niebezpieczeństwo niezamierzonej kompromitacji,
która może skomplikować relacje ze znajomymi. A w necie? Piszesz: Chciałabym
spróbować seksu z inną dziewczyną — i już po paru godzinach masz kilka
kandydatek. Albo: Młoda dziewczyna zaprzyjaźni się ze starszym panem — i od
razu zgłasza się kilkudziesięciu.
Oddała mi się cała? Nie. Nie, bo to
niemożliwe w jej przypadku. By oddać się w całości, trzeba w całości się
otworzyć, a to u niej chyba niemożliwe. Nie w tym sensie, że skrywa jakieś
tajemnice, których nie chciałaby ujawnić, lecz raczej w tym, że jest monadą. A
monady — wiadomo — są bez okien. Nie można w nie zajrzeć ani ich prześwietlić.
Monady nie promieniują całym swoim światłem. Raczej przesącza się przez nie
tyle światła, ile można zobaczyć w ciemnym korytarzu, gdy wydobywa się spod
drzwi jakiegoś zamkniętego i oświetlonego wewnątrz pomieszczenia. Nie można
więc ich zobaczyć, a da się tylko stwierdzić, że świecą.
Marika pragnie pieszczot delikatnych jak
muśnięcie motyla. Przez cały czas pozostaje opanowana w swej delikatności. To
ona nadaje ton i tempo naszym pieszczotom. I robi to bez słów. Podczas
pierwszego naszego spotkania cierpliwie uprzystępniała mi swoje ciało, jak
gdyby badając moje potrzeby i upodobania, ale na początku drugiego — zdecydowanie
przewróciła mnie na plecy i obsypała deszczem pocałunków i lawiną pieszczot
swojego języka. Nie, nie. Nie deszczem, nie lawiną. Śniegiem, puchem, mgłą… Sam
już nie wiem: manną. Uczę się jej niemego kodu, gdy kieruje czepigą mego
ramienia, kiedy lemiesz mej dłoni zgłębia istotę jej rzeczy samej w miejscu,
gdzie różany jej ogród się szerzy. Wystarczy muśnięcie palców, bym zrozumiał:
wzgórek łonowy, pachwina, wargi, pochwa, łechtaczka. Mons pubis, inguine, labia majora,
labia minora, vagina, clitoris. Wolniej,
nie tak głęboko, stop! Tak, taak, taak, taaaak… Non pudet, quia pudendum est.
Przeżyłem z nią kilka momentów, których nie
zapomnę do końca życia. Któregoś razu nasze pieszczoty skończyły się długim
zespoleniem. Marika leżała na wznak, a ja, zawieszony nad nią swoim torsem i
oparty dłońmi o materac łóżka, w powolnym rytmie, łagodnie napierałem na nią i
cofałem się swoimi biodrami. Marika przez cały czas muskała mnie palcami po
przegubach i niewzruszonym wzrokiem wpatrywała się w moje oczy. To była cudna
pieszczota z jej strony. Dotyk motyla na moich przegubach. Marika wodziła
palcami po moich przegubach, a ja, wpatrując się w jej wpatrujące się we mnie
oczy, nie przestając delikatnie z nią kopulować, zacząłem szeptem powoli
recytować: Nad łódeczką księżyc świeci, trójgraniasty groszek leci.
Czworoboczna większa mniejszą uderzyła, główką haczyk zaczepiła. Co to? — spytała
Marika, nie przestając gładzić mnie palcami po przegubach i nieruchomo
wpatrywać się w moje oczy. Jakiś wierszyk? Tak — odpowiedziałem. W ten sposób
studenci medycyny uczą się nazw kości nadgarstka.
Marika opuściła wzrok do mojego lewego
nadgarstka i przerwała głaskanie. Prawym kciukiem zaczęła gładzić wewnętrzną
powierzchnię przegubu mojej lewej ręki, a pozostałymi czterema palcami — zewnętrzną.
Zatrzymała ruch czterech palców, wsparła się nimi na zewnętrznej krawędzi mojej
ręki, a kciukiem wyczuła końcówkę kości promieniowej i zaczęła nim ją obwodzić
z lekkim naciskiem. Processus styloideus
radii — powiedziałem. Wyrostek rylcowaty kości promieniowej. Marika wróciła
pytającym spojrzeniem do moich oczu, a ja wykonałem cztery delikatne ruchy
frykcyjne. Nie odrywając wzroku od moich oczu ani swoich czterech palców od
zewnętrznej krawędzi mojej dłoni, przesunęła kciukiem w dół, wciskając go w
zagłębienie tuż pod przegubem. Os
scaphoideum,łódeczka — przypomniałem sobie i
wykonałem kilka następnych delikatnych i powolnych ruchów frykcyjnych, które
miały naśladować kołysanie się łódki na krótkiej fali. Marika z niewzruszonym
wyrazem twarzy zwolniła napięcie swojego kciuka i z lekkim naciskiem poruszyła
do przodu i do tyłu środkowym palcem. Os
lunatum — szepnąłem tajemniczo i z uśmiechem i szeroko otwartymi oczami
przełożyłem na nasze: Księżyc. Bezzwłocznie spróbowałem kilkoma mocniejszymi
ruchami frykcyjnymi wyrzeźbić w jej pochwie kształt, jaki przybiera na początku
cyklu.
Naprawdę nie jesteś lekarzem? — spytała. Nie,
mówiłem ci. To moja żona studiowała medycynę. Podczas studiów uczyła się na
mnie anatomii. Zapamiętałem co nieco.
Uważając, by nie oderwała swych palców od
mych nadgarstków, przesunąłem jej ręce ruchem okrężnym ponad jej głowę,
spocząłem na niej całym ciężarem ciała, przysunąłem swoje usta do jej ust i
pocałowałem ją delikatnie trzema cmoknięciami, a potem przywarłem mocniej,
rozchylając je ruchem swoich warg i wchodząc w nie językiem. Marika
odpowiedziała na moje cmoknięcia cmoknięciami. Na mój silniejszy nacisk na jej
usta — naciskiem swoich, a na wsunięcie języka — spleceniem z nim swojego. Znów
uniosłem się nad nią i wsparłem się dłońmi na materacu łóżka, ale teraz — opierając
się nad jej głową. Ująwszy palcami prawej dłoni przegub jej lewej ręki, wyrecytowałem
ponownie z długimi przerwami: Łódka płynie… księżyc świeci… trójgraniasty
groszek leci… Na trapezie… trapeziku… wisi główka na haczyku — naciskając
kolejno palcami na jej os scaphoideum, os
lunatum, os pisiforme, os trapezium, os
trapezoideum, os capitatum i os hamatum.
Ale dla mnie trwało to za długo, więc
musiałem zmienić pozycję i wraz z nią przewróciłem się na bok. Marika
podciągnęła nogi wzdłuż mojego ciała, oparła pięty na mych ramionach i splotła
stopy za moją głową. Wpatrywała się we mnie, a ja leżałem zachwycony w kołysce
jej stóp. Patrzyłem w jej szmaragdowe oczy i podziwiałem mistrzostwo kaligrafii
jej brwi i ust. Lekkimi ruchami lędźwi przypominałem, że wciąż w niej jestem,
ale gdy zauważyłem, że jej dziurki od nosa zaczynają coraz silniej się
rozszerzać przy wciąganiu powietrza, natychmiast podążyłem za falą jej oddechu,
by złapać jej rytm. Kołysałem się na jej falach przyboju wzbierających z każdym
moim ruchem i czekałem, aż docierając do brzegu, odśpiewa syreni hymn rozkoszy,
ale ona wydała tylko krótki, tłumiony spazm ulgi jak zdjęta z haczyka i
wyrzucona na ląd ryba, która nie podejmuje już walki. Dwa nieme skurcze: plask,
plask.
Leżeliśmy na brzegu, a rozkołysane morze
naszych oddechów uspokajało się i cichło. Znów wpatrywała się we mnie swym ołowianym
spojrzeniem, a ja podziwiałem jej cudną twarz, tym razem zmąconą wyraźnymi
oznakami zmęczenia: wypieki na policzkach, spocone czoło, zmierzwione włosy,
przyćmiony blask szmaragdowych światełek w łódeczkach kocich oczu unoszonych na
czerwonych i czarnych falach jej ust i brwi. A wszystko to w półmroku pokoju,
ledwo rozjaśnionego światłem przedostającym się przez szczeliny zaciągniętych
na okno zasłon. Jednak z twarzy Mariki — jakimś niepojętym cudem — bił blask,
wyraźnie ukazujący jej szczegóły, jak na obrazach Caravaggia, jednego z
pierwszych mistrzów światłocienia, który malował swe postaci spowite — podobnie
jak Marika w moich oczach (zarówno dosłownie, jak i w przenośni) — głębokim
mrokiem, widziane jakby w piwnicznym oświetleniu. Ten blask bijący z twarzy
Mariki był czymś w rodzaju lume sacrale,
którego źródło na obrazach Caravaggia pozostawało niezgłębioną tajemnicą. Dla
mnie jednak wszystko było aż nader oczywiste. Było to światło mojego zachwytu.
Ponadto Caravaggio zdawał się mówić do
Leonarda: Człowiek nie jest taki idealny, jak ty go przedstawiałeś; nęka go
zmęczenie, choroba, cierpienie; zwycięża go śmierć. Ale czy w tym nie tkwi
również jego piękno? Caravaggio kocha człowieka i świat takimi, jakie są. Nawet
na obrazach przedstawiających Jezusa owoce są robaczywe, a nie jakieś
wyidealizowane. Takie było piękno Mariki, zmierzwione wysiłkiem naszego
uniesienia i bijące z jej twarzy w zaciemnionym pokoju hotelowym. Nigdy jej
tego nie mówiłem, ale jej zaledwie dwudziestosześcioletnie ciało nie wzbudzało
we mnie czysto estetycznego zachwytu, podobnego do tego, jaki we mnie budziło
dziewicze piękno nieródek z ich jędrnymi piersiami, pośladkami i wymodelowanymi
brzuchami, którym zwykle mówiłem, że nie musiałbym ich dotykać, by się nimi
zachwycić, bo wystarczyłoby mi tylko na nie patrzeć. Piersi Mariki po powrocie
jej figury od krągłości matki karmiącej do elfiej smukłości nastolatki straciły
swą jędrność. I o ile tę stratę dało się jeszcze retuszować optycznie
usztywniającym stanikiem czy odpowiednim ustawieniem ciała do zdjęcia, to przy
dotknięciu cała prawda wychodziła na jaw. Pod naciskiem palców jej piersi
zapadały się jak sylwestrowe baloniki w święto Trzech Króli, do którego nie
zdążono ich posprzątać. I choć Marika karmiła piersią tylko swą jedyną
córeczkę, jej sutki kończyły się wyciągniętymi smoczkami, jak gdyby wykarmiła
nimi co najmniej piątkę dzieci. Przebiła je kolczykami, które sprawiają wrażenie,
jakby końcówki zostały wydłużone specjalnie w tym celu, by ozdobić je
biżuterią. Podobnie z łechtaczką — nie była już wdzięcznym śliskim kamyczkiem
leżącym na skraju uroczego jeziorka, nie perełką, którą można znaleźć po
otwarciu muszli niektórych perłopławów, jak chociażby Pinctada albina, która byłaby chyba najlepszym odpowiednikiem
waginy blondynki, lecz sterczącym z górnej części małża bisiorem, którego
napletek Marika przebiła takim samym co sutki kolczykiem z dwoma rubinowymi
zakończeniami. Przydawało to jej uroku wykwintnie podanego zagadkowego owocu
morza. Kolejna zagadka — na prawej łopatce: tatuaż węża zjadającego własny
ogon. Dlaczego taki? To symbol transformacji i odrodzenia, wyjaśnia mi Marika.
Tatuaż niezbyt wyrazisty, jakoś dziwnie wyblakły. Ale mimo wszystko nie
oddałbym tego, noszącego już tylko ślady dawnej świetności, ciała Marki za
wszystkie razem wzięte perfekcyjne ciała trzech innych panienek, z którymi
spotykałem się w tym czasie. Ja nie kochałem i nie pożądałem ciała Mariki. Ja
kochałem ją samą.
Kołyska jej stóp pozostała ulubioną pozycją
dla naszych rozmów. Moszczę się w niej swoją głową i z odległości
kilkudziesięciu centymetrów podziwiam tak kochane przeze mnie szczegóły jej
twarzy. To jest dla mnie idealna odległość do patrzenia, ponieważ wtedy mogę
widzieć je wszystkie wyraźnie. Jestem mniej więcej dwa razy starszy od Mariki,
noszę już okulary do czytania i gdy patrzę na jej twarz z bliska, całując ją
lub łowiąc jej oddech, widzę jej detale podwójnie. Jedne nakładają się na
drugie, jak na portretach Dory Maar Picassa. Rzęsy bez oczu i oczy bez rzęs.
Oczy w miejscu nosa, czasem dwa nosy i troje oczu, pomieszane czarne i czerwone
kreski jej brwi i ust. Ja się moszczę głową w kołysce jej stóp, a ona się mości
swymi małymi pośladkami w legowisku, jakie jej robię ze swych lędźwi. Leżąc
głową w kolebce jej stóp, wyciągam jedną rękę i wsuwam dłoń pod jej policzek, a
drugą głaszczę jej ramię lub ucho. Ona też czasami wyciąga rękę, by mnie
pogłaskać po ramieniu, po brodzie lub twarzy, ale zwykle trzyma dłonie z
zaciśniętymi pięściami zsunięte razem na klatce piersiowej, tuż pod brodą.
Czasami rozplata kołyskę swych stóp zza mej głowy i ściąga kolana do łokci,
przyjmując pozycję embrionalną. Wtedy ja obejmuję ją szeroko rękami, a ona
przytula głowę do mojego ramienia. Mam ją całą tak blisko. Obejmując ją szeroko
rozpostartymi dłońmi — jedną za łopatki, a drugą za wygięty pośladek — próbuję
poruszyć jej całym ciałem i umościć ją jeszcze lepiej w swych objęciach.
Uwielbiam wtedy wąchać jej włosy, pachnące ziołowym szamponem. Ale dziś jeszcze
nie wiem, co tulę. Jej samotność czy pustkę? Czy jakąś nienazwaną tęsknotę? Gdy
ją o to pytam, odpowiada mi z uśmiechem, że jest jej po prostu zimno. Że kiedy
kochaliśmy się nago na kołdrze, byliśmy aktywni, wydzielaliśmy ciepło, a teraz,
leżąc bez ruchu, ona marznie i musi się jakoś ogrzać. I zwykle składa mi czuły,
delikatny pocałunek w miejscu, gdzie akurat znajdują się jej usta. Albo na mej
piersi, albo na ramieniu, albo na dłoni. Boże! Ona całuje moje dłonie! Z zewnątrz
i wewnątrz. Dotyka ich wnętrzem lub grzbietem swojej ręki lub tylko opuszkami
palców, rozchyla moje palce i przeciąga między nimi swoje. Jak mógłbym nie
kochać kogoś, kto daje mi taką, najczulszą, pieszczotę?
Któregoś dnia kochaliśmy się trzeci raz pod koniec
spotkania. Zrobiło mi się wstyd z powodu mojej zachłanności, ponieważ
zrozumiałem, że mimo dość silnej erekcji nie będę w stanie osiągnąć kolejnej
ejakulacji. Wycofałem się z niej i dyskretnie poprosiłem, by pomogła mi dojść
do końca. Marika w pełnym oddaniu robiła, co mogła. Dłonią, palcami, ustami.
Prącie, żołądź, napletek, wiązadełko, moszna, jądra. Penis, glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis. Cudowna pieszczota, ale wciąż tylko
na krawędzi spełnienia. Brakowało jednego kroku, bym mógł — jak lotniarz — rzucić
się w przestwór i odlecieć. Postanowiłem wziąć sprawy (dosłownie) w swoje ręce.
Poprosiłem Marikę, by teraz całowała mnie w usta, a dłonią pieściła moje scrotum i testis. Wiedziałem,
jak stymulować swój członek, by dojść do końca, ale osiągnięcie tego po raz
trzeci w ciągu trzech godzin nie było łatwe. Teraz ja sam kilkukrotnie
zbliżyłem się do krawędzi, ale gdy byłem już tuż, tuż, mechanizm nagle się
rozprzęgał. Potrzebował nie więcej siły, nie większej dynamiki, lecz
precyzyjniejszej stymulacji, dlatego w tym przypadku moja dłoń musiała się
okazać skuteczniejsza niż kochana i czuła dłoń Mariki. W końcu udało mi się
wywołać ostateczny skurcz, wyrzucający ze mnie na zewnątrz kolejne porcje
świeżej gamety. Wydałem z siebie ryk ulgi i upokorzenia. Było mi wstyd przed
Mariką, że robię to sam na jej oczach, niewrażliwy już na jej wdzięki,
pieszczoty i czułość. Ona musiała to chyba zrozumieć. Delikatnie ujęła moją
dłoń, zdjęła ją z mojego członka, podsunęła ją sobie do ust i pocałowała z
najwyższą czułością. A potem to samo zrobiła z moim najlepszym przyjacielem.
Czy można kochać kobietę za jej inteligencję,
mądrość i błyskotliwość? Wszyscy odpowiedzą, że tak. A za jej piękno, wdzięk,
urodę? I tu nikt nie zaprzeczy. Za oddanie, dobro, wierność? I tego nie można
nie docenić. A ja kocham Marikę za jej czułość. Za rodzaj czułości, jakiego
nigdy nie dostałem od kobiety. Ani od matki, ani od żony, ani od córki czy
żadnej z kochanek. Czułość, jakiej doświadczyłem w życiu — a było jej mnóstwo —
była innego rodzaju niż ta, którą mi daje Marika. Być może aby jej zaznać,
trzeba pokonać pewną granicę wieku. Może to właśnie miał na myśli poeta,
pisząc: Polały się łzy me czyste,
rzęsiste, na me dzieciństwo sielskie, anielskie, na młodość moją górną i durną,
na mój wiek męski, wiek klęski; polały się łzy me czyste, rzęsiste…
Zawsze myślałem, że ten wiersz mówi o łzach smutku, tęsknoty. A może — myślę
sobie dziś — chodzi tu o łzy wzruszenia? Kiedy masz już grubo ponad
pięćdziesiąt lat, twoja stara matka, o ile wciąż ją jeszcze masz, nie przytuli
cię jak małe dziecko. Ani twoja żona, o ile jej nie straciłeś, nie obejmie cię
w odruchu czułości jak przed laty po zapierającym dech w piersiach akcie
uniesienia, gdy oboje marzyliście, że nasienie, które właśnie złożyłeś w jej
łonie, wykiełkuje i wyda wspaniały owoc żywota waszego. Ani twoje dzieci, o ile
wciąż potrafisz z nimi rozmawiać, nie przytulą się do ciebie z taką ufnością
jak dawniej, niczym pisklęta
szukające schronienia pod skrzydłami kwoki. One pewnie mają już kogoś
innego do przytulania.
Jesień życia, nawet jeśli jest najbardziej
pogodna, prędzej czy później musi przynieść jakieś niedomagania: pogarszanie się
wzroku, psucie się zębów, trudności z oddawaniem lub trzymaniem moczu. Nawet
jeśli nie imają się ciebie jeszcze poważniejsze choroby, to i tak ogólna
kondycja zaczyna mniej lub bardziej szwankować. Ale starzenie się oznacza coś
jeszcze. Twoje fizyczne więzi z innymi ludźmi, nawet jeśli są twoimi
najbliższymi, powoli się rozluźniają. Nikt już nie chce cię dotykać, może z
wyjątkiem wnuków, ale to też do czasu. Chcąc nie chcąc, powoli robisz się jak
stary grzyb, który aż się prosi, by go kopnąć z odrazą.
Kiedy patrzę w lustro, wyraźnie widzę, jak
czas powoli naciąga na moją twarz maskę starości. Siwiejące włosy, coraz
głębsze bruzdy zmarszczek, nabrzmiałe powieki, worki pod oczami. Jesień
nadciąga nieubłaganie, nawet jeśli wciąż jeszcze całkiem szwarny z ciebie gość.
I dobrze wiesz, że to, co ci się może przytrafić najpiękniejszego, to babie
lato. Dni już wyraźnie krótsze i zimniejsze, ale od czasu do czasu rozświetla i
ogrzewa je cudowne słońce. Woda w jeziorach już naprawdę rześka, ale jeśli
jesteś zahartowany i zostały ci resztki dziarskości, wskoczysz do niej, by
przypomnieć sobie dreszcz, jaki ogarniał cię przed laty, gdy jako chłopiec w
ciepłe dni przed Świętym Janem, nie mogąc się doczekać lata, w tajemnicy przed
rodzicami wskakiwałeś do rzeki lub stawu. Noce już chłodne, ale mimo wszystko
pójdziesz za głosem romantycznych wspomnień i znów zatęsknisz za tym, by przesiedzieć
od zmierzchu do świtu przy ognisku w środku lasu. A gdy usłyszysz pohukiwanie
puchacza lub chichot puszczyka, albo klangor przelatujących kluczy żurawi,
zdziwisz się, z jaką łatwością przywykłeś do codziennego szumu samochodów i
tykania zegara.
Marika przyniosła mi babie lato czułości.
Daje mi ją w najwyższym stopniu, gdy układam się w pozycji embrionalnej i
wtulam w jej ramiona. Wtedy ona obejmuje mnie szeroko rękami i przytula mą
głowę do swojej piersi lub ramienia. Ona — mała lala, ja — wielki niedźwiedź.
Ona — Wielka Niedźwiedzica, ja — mały miś. Ja — Wielki Wóz z długim dyszlem,
szkieletem puszystego ogona Wielkiej Niedźwiedzicy — jej. Mam ją całą tak
blisko. Obejmując mnie rozpostartymi dłońmi, jedną za łopatki, a drugą za
wygięty pośladek, próbuje poruszyć moim całym ciałem i ułożyć mnie jeszcze
lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej skórę pachnącą ziołowym
balsamem i oddawać się bezgranicznie tej pieszczocie: metafizycznemu zespoleniu
z czymś, co ogarnia mnie całego, niepodzielonego na role, które muszę grać w
swym realnym życiu. W jej ramionach wiekuista cisza tych nieskończonych
przestrzeni, której doświadczam od zarania dorosłości, nie przeraża mnie. Nie
muszę tłumić jej poczucia, grając rolę niewzruszonego mędrca lub
nieustraszonego herosa. Rozpoznaję w Marice tę samą samotność i pustkę, która
tkwi we mnie.
Rozmowa z Mariką jest mało skomplikowana. Gdy
ją o coś pytam, odpowiada mi krótkimi zdaniami. Jeśli chcę wiedzieć więcej, sam
muszę się dopytywać o szczegóły. Marika rzadko się otwiera i rzadko podejmuje
dłuższe opowiadania. Mówi, że woli słuchać, kiedy ja coś opowiadam. Lubię snuć
długie opowieści o przygodach i doświadczeniach ze swojego życia i lubię, jak
ona słucha ich w skupieniu, wpatrując się w moje oczy. Nie lubi, kiedy wypytuję
o szczegóły z jej życia. Mówi, że jeśli będzie czuła taką potrzebę, powoli sama
się otworzy. Ale gdy to robi, nie opowiada długich historii, nie opisuje osób w
szczegółach. To nie są nawet impresje. To jakby szkice do obrazów. Kilka
kresek, owal twarzy bez żadnych szczegółów i już jest postać.
Wiem, że ją i jej siostrę wychowywała babcia.
Kim była babcia? — pytam. Babcia? Babcia była babcią. Na tym wyczerpuje się
moja wiedza o niej — odpowiada mi trochę obcesowo Marika. Siostra jest od niej
starsza o trzy miesiące. To córka siostry jej mamy. Co się stało, że obie
siostry oddały swoje córki na wychowanie matce, tego nie wiem. Może się kiedyś
dowiem, a może nie. Może Marika kiedyś mi sama to opowie, a może poprzestanie
na tym, co często powtarza: że nie ma o czym opowiadać. Marika nieco się
rozgaduje, gdy odwożę ją do domu albo do miasta. Być może uzyskuje wtedy jakieś
poczucie bezpieczeństwa, wiedząc, że za chwilę będzie mogła wysiąść i zostawić
mnie bez ceregieli ze wszystkimi moimi pytaniami.
Czy babcia wciąż żyje? — zapytałem ją
któregoś razu. Ta babcia? — upewniła się retorycznie Marika, pewnie dla
zyskania czasu na odpowiedź. Uhu — potwierdziłem mruknięciem. Nie — odpowiedziała
krótko, a po chwili zadumy dodała: Znalazłam ją martwą, gdy miałam dwanaście
lat. Jak to „znalazłam”? Zwyczajnie. Siedziała nieżywa w fotelu. Podeszłam do
niej i zobaczyłam, że nie żyje. Wystraszyłaś się bardzo? Nie. Od razu
zrozumiałam, że umarła. I co zrobiłaś? Poszłam zawołać rodziców. Byli w drugim
pokoju. Było ci smutno? Tak. Ona mnie bardzo kochała. Bardzo płakałaś? Nie.
Możesz się tutaj zatrzymać?
Taka jest Marika. Zanim wysiadła, zwróciła
twarz ku mnie i powiedziała: Dziękuję za miłe przedpołudnie — i przytrzymała na
moment mój wzrok swoim wzrokiem, delikatnie kiwając głową jak piesek maskotka, jaką
niektórzy kierowcy lubią umieszczać w swoich pojazdach. Te pieski kiwają głową
pociesznie i bardzo wyraźnie, w rytm kołysania się samochodu, a Marika zrobiła
to niemal niezauważalnie. Nie wiem, czy kto inny by to zauważył, może i ja też
nie, ale tyle razy spostrzegłem ten gest, gdy nasze głowy nie spoczywały akurat
w żadnym podparciu, lecz utrzymywały się w górze dzięki pracy mięśni szyi, że
nie mogłem nie zwrócić nań uwagi. Nie zdawałem sobie do tej pory sprawy z tego,
że aby nasze głowy utrzymywane były w pozycji pionowej, mięśnie szyi, musculi colli, stale muszą pracować.
Marika otwiera mi nowy, subtelny wymiar rzeczywistości. W sumie to nie ona to
robi. On mi się sam przy niej otwiera. Ta próba utrzymania przez nią naszych
spojrzeń w równowadze nie była ani skinieniem na pożegnanie, ani ukłonem
podziękowania, raczej przyjacielskim objęciem i uściskiem zakończonym czułym
przytuleniem pierś w pierś. W środku miasta i wewnątrz samochodu Marika nie
mogła zrobić tego ramionami, przekazała więc mi to wzrokiem. Nie słowa, lecz
spojrzenie, uśmiech, dotyk. To są środki językowe nowego rodzaju mowy, który
poznaję: mowy ciała i duszy Mariki.
Znam jeszcze parę szczegółów z jej życia. Ma
małą córeczkę, która jest dla niej wszystkim. I ma męża, dla którego być może i
one są wszystkim, ale — mówi — przestała go kochać. Kocha go jako ojca swego
dziecka, ale przestała go kochać jako mężczyznę. I nie pozwala mu być mężczyzną
u swego boku. Chce od niego odejść, bo — to też jej słowa — nie potrafi kochać
ani z obowiązku, ani z litości.
Wiem, że Marika jest na rozdrożu, w punkcie, w którym będzie musiała coś zdecydować i ruszyć do przodu. Kocham ją, ale ja nie jestem dla niej żadnym rozwiązaniem, żadną alternatywną drogą. Jestem zaułkiem, w którym się skryła w pewnym momencie swego życia. Nie wiem, jak długo w nim pozostanie. Prawie nic nie wiem, co się wydarzyło w jej życiu, i nie wiem kompletnie nic, co się w jej życiu wydarzy. Może jeśli poznam ją bliżej, będę mógł o nim opowiedzieć, ale boję się, że któregoś dnia, oddalając się ode mnie swoim drobnym krokiem i pokonując przeszkody — kałużę czy krawężnik — swoim wdzięcznym dygnięciem i wysunięciem nogi, odejdzie na zawsze i już nigdy więcej nie pojawi się w naszym tajemnym świecie. Już teraz, gdy za nią tęsknię pomiędzy spotkaniami, łapię się na tym, że bezwiednie zakładam dłonie za głowę, głaszczę się palcami po karku i wyobrażam sobie, że leżę w kołysce jej stóp.
Książkę możesz kupić tutaj: (przesyłka przez RUCH za 1 grosz, a przez innych przewoźników – za pół ceny)
Marika jednak wraca. Raczej ja do niej, bo to ja po nią
przyjeżdżam swoim samochodem i czekam w uliczce niedaleko jej domu. Za każdym
razem czekam coraz dłużej. Gdy wysyłam jej SMS, że już jestem, ona mi odpisuje,
że potrzebuje jeszcze pięciu minut i przychodzi po piętnastu, albo, że –
dziesięć i przychodzi po dwudziestu. Gdy jej powiedziałem, że czekam coraz
dłużej i że za każdym razem obiecuję sobie, że nie zacznę naszego spotkania od
narzekania, że straciliśmy te piętnaście lub dwadzieścia minut, ale że naprawdę
mi ich żal w momencie rozstania, bo moglibyśmy być w swych objęciach przez te
kilkanaście minut dłużej, Marika jest gotowa wcześniej. Nie jest to moja
pierwsza tego typu przygoda z dziewczyną. Prawie wszystkie dawały mi do
zrozumienia w podobnych przypadkach, że mają moje czekanie w nosie. I że, jeśli
mi się nie podoba, mogę dać sobie spokój. Nauczyłem się cierpliwości, bo kilka
razy, gdy już czekałem w umówionym miejscu, dostawałem SMS z wiadomością typu:
Sorry, wypadło mi coś ważnego, spotkanie nieaktualne. I to był jeszcze pełen
bon ton, bo kilka razy nie dostałem żadnego SMS-a, śląc przez godzinę
zapytania: Kiedy będziesz? Długo jeszcze? Czy coś się stało? Gdy pewnego razu
dostałem odpowiedź, że tylko maniak może przysłać szesnaście pytań bez
odpowiedzi, nauczyłem się, że trzy SMS-y i trzydzieści minut czekania to górna
granica upokorzenia, na jakie mogę sobie pozwolić.
Gdyby Marika mi napisała, że spóźni się o godzinę, liczyłbym z
rozkoszą spływające po szybie krople podczas deszczu albo próbowałbym zgrać
szybkość rośnięcia swoich włosów z szybkością wzrostu trawy na wiosnę, a tempo
ich siwienia z tempem jej schnięcia – latem. Ale ona po mojej uwadze jest
gotowa przed czasem i w trakcie mojej jazdy do niej wysyła mi SMS: Jestem
gotowa, czekam. A ja odpisuję: Będę za 5 minut. I przyjeżdżam za dziesięć.
Oddanie, to jest coś, co ją charakteryzuje. Nie uległość, lecz
oddanie. Czy nie to obiecywała w swoim anonsie? Oddanie i delikatność? One się
wyrażają nawet w języku, jakim mówi Marika. Nigdy nie słyszałem, żeby użyła
jakiegoś wulgaryzmu. Nawet w jej smutnych opowiadaniach nie ma odrobiny agresji
czy pretensji do kogokolwiek, tak jakby od nikogo niczego nie oczekiwała. W jej
opowiadaniach o ludziach, na których się zawiodła, nie zauważyłem nawet cienia
pogardy. Choć Marika nie ma wykształcenia ani nie jest oczytana, jej język nie
ma typowych dla dzisiejszych czasów pospolitych naleciałości. Ona nawet nie
używa słowa „facet”. Kiedyś musiała przy mnie odebrać telefon od męża, który
właśnie był na treningu na siłowni. Słyszałam, jak panowie stękali, wyciskając
ciężary – skomentowała przy mnie. „Panowie”, „mężczyźni”, ale nie: „faceci”.
Inspiracją do rozpoczęcia mojej opowieści o Marice był e-mail, który jej
wysłałem wieczorem po naszym spotkaniu. Opisałem w nim wrażenia, jakie wywołało
we mnie obserwowanie jej odejścia i mieszania się z miejskim tłumem. Marika
odpisała mi z czułością, że jeszcze nigdy nikt tak pięknie o niej nie pisał.
Owładnięty tą czułością, postanowiłem pozwolić swym myślom swobodnie płynąć dalej
i opisać nie tylko jej obraz, który pozostał w moich oczach, ale także i ten,
który wyrył się w moim sercu. Gdy jej napisałem, że wyszło mi z tego
opowiadanie, Marika zareagowała: O rety! Naprawdę? Piszesz o mnie opowiadanie?
„O rety!” Połowa dziewczyn w jej sytuacji zareagowałaby pewnie: „Kurwa,
zajebiście!” – a ona: „O rety!” Pamiętam, że „O rety” mówiła moja mama, której
nigdy z ust nie wymsknęło się żadne przekleństwo. Prawdopodobnie w ten sposób
musiała wyrażać się jej babcia, która chyba była z pokolenia mojej mamy. Ktoś
ją przecież musiał nauczyć tej czułości i łagodności.
Podczas naszego pierwszego spotkania, gdy jeszcze nie
odkryliśmy pozycji w kołysce jej stóp, leżeliśmy naprzeciw siebie oboje na
prawym boku, dotykając nawzajem tyłem swych głów kolan lub ud partnera. Nasze
spojrzenia instynktownie splotły się w uścisku, w którym zawsze potem
najbardziej lubiliśmy prowadzić nasze rozmowy: odważnie – oko w oko i otwarcie
– twarzą w twarz, oculo ad oculum et
facie ad faciem. Leżeliśmy nago po pierwszym, nieśmiałym akcie uniesienia,
gdy dopiero poznałem jej urok, ale jeszcze nie poznałem jej czułości. Marika,
zauważywszy moją obrączkę, spytała: Od dawna jesteś żonaty? Już ponad
trzydzieści lat. Ponad trzydzieści? To pobraliście się jeszcze przed maturą?
Czemu? Pisałeś, że jesteś mężczyzną po czterdziestce. Gdy cię spytałam, ile,
odpowiedziałeś, że maksymalnie. Sądziłam więc, że masz czterdzieści dziewięć
lat. No wiesz, taka mała nieścisłość. Nie chciałem cię odstraszyć. Mam już
kilkanaście lat po czterdziestce. Musimy to wszystko tak dokładnie ustalać? Nie
możemy przyjąć, że mam tyle, na ile wyglądam? Czyli czterdzieści dziewięć? –
mówię i myślę sobie po cichu: Przynajmniej przez kilka dni po fryzjerze, który
mnie odmładza o parę ładnych lat.
Opowiesz mi, jak poznałeś swoją żonę? Opowiem, to ładna
historia. Chodziliśmy w szkole średniej do tej samej klasy. Bardzo szybko się
zaprzyjaźniliśmy. Lubiliśmy ze sobą rozmawiać. Pamiętam nasz pierwszy kontakt.
Nie zakochałem się w Annie od pierwszego wejrzenia, ale bardzo mi zaimponowała
jej dojrzałość. Nie mieliśmy jeszcze szesnastu lat. Wiesz, że piętnastoletnia
dziewczyna jest dużo dojrzalsza od piętnastoletniego chłopca. Ja czytałem wtedy
jeszcze kryminały i książki przygodowe, a ona dyskutowała o czystej formie i
sztuce dla sztuki. To wszystko było jeszcze przede mną. Imponowało mi, że tak
dobrze nam się rozmawia. Przez rok bardzo dojrzałem, zacząłem czytać poezję.
Namiętnie. Wiedziałem, że gdzieś przede mną rozpościera się rozległe pole
wielkiej literatury, ale jeszcze po nią nie sięgałem. Z radością oddawałem się
sportowi, trenowałem lekkoatletykę sześć razy w tygodniu, i rockowi. Im cięższe
brzmienie, tym bardziej było dla mnie ekscytujące. No i szkoła. Wypełniała mi
dużo czasu. W pierwszej i drugiej klasie jeszcze grzecznie się uczyłem, potem
już nie.
Pamiętam, jak na koniec pierwszej klasy, po rozdaniu świadectw
poszliśmy dużą grupą na piwo. Siedzieliśmy w kawiarnianym ogródku, a ja przez
cały czas rozmawiałem z Anną. Ona miała tego dnia urodziny i robiła u siebie
imprezę z przyjaciółmi ze swojej dzielnicy. Takie towarzystwo wzajemnej
adoracji. Byli od nas rok, dwa starsi i myśleli o sobie, że są artystami i
intelektualistami. Stroili się w kapelusze, chusty i kożuchy. Myślałem, że po
takiej długiej i poważnej rozmowie Anna i mnie zaprosi, ale nie zaprosiła. Na
koniec rozmowy życzyła mi, żebym zachował swoją wrażliwość i czystość. Poczułem
się jak prawiczek, którym zresztą byłem. Pomyślałem sobie, że uważa, iż jestem
za młody i za głupi, żeby się z nimi zadawać. Gdy już byliśmy razem, po latach,
powiedziała mi, że kiedyś w pierwszej klasie, gdy była chora i leżała w łóżku
przez tydzień, marzyła sobie, żebym ją odwiedził i że była bardzo rozczarowana,
gdy zamiast mnie odwiedził ją kolega, który mieszkał w sąsiedztwie i którego
zresztą właśnie z tej racji poprosiła o to nasza wychowawczyni. Ale skąd ja
miałem wiedzieć, że tak o mnie myśli? Może i dobrze, że tego nie wiedziałem, bo
ona zaraz potem miała swojego chłopaka. Chodził do naszej szkoły, do czwartej klasy.
Był już dorosły. I ona była dorosła. Bez przerwy prowadzali się, obejmowali i
całowali, aż nauczyciele zwracali im uwagę, że to nie do przyjęcia na terenie
szkoły. No i wiadomo było, że nie tylko się całują. Dziewczyny wtedy bardzo
chętnie i otwarcie rozprawiały o swoich problemach seksualnych: o orgazmie,
twardniejących sutkach, suchej lub wilgotnej pochwie. Rówieśników to krępowało,
bo szesnastolatkom zostawało wtedy pokątne onanizowanie się. Wszyscy to robili,
ale nikt się nie przyznawał. Gdy ja to robiłem, zabraniałem sobie myśleć o niej
i starałem się snuć jakieś abstrakcyjne wyobrażenia.
Z każdym następnym rokiem zaczęliśmy niezauważalnie zrastać
się ze sobą. Nasze zainteresowania zbiegły się w jedną linię. Wymienialiśmy się
książkami i płytami, więc czytaliśmy i słuchaliśmy tego samego. Chodziliśmy
razem do kina i do teatru, na koncerty i na te same imprezy. U mnie, u niej, u
jej chłopaka lub u innych znajomych. Ona oczywiście chodziła ze swoim
chłopakiem, a ja po prostu byłem w tej samej paczce. Jej chłopak skończył
szkołę i poszedł do wojska i jakiś czas potem ona go zostawiła. Nie podobało mi
się to, bo jak można było przerwać taką wielką miłość? A jeszcze bardziej mi
się nie spodobało, gdy zauważyłem, z iloma przystojniakami flirtuje. Pod koniec
czwartej klasy jeden z kolegów zrobił u siebie imprezę, ponieważ jego rodzice
wyjechali na weekend. Ja wtedy byłem jeszcze młody i głupi. Chociaż były z nami
dziewczyny, strasznie się upiłem. Dopiero po kilku latach nauczyłem się, że jak
są dziewczyny i alkohol, to ten drugi idzie w odstawkę. Napić się zawsze
zdążysz, a okazja do wyrwania jakiejś dziewczyny może ci się długo nie trafić.
Jeśli już ktoś ma pić, to lepiej, żeby robiły to one. Pij, pij, będziesz
łatwiejsza – Marika pokazuje mi z uśmiechem, że i ona dobrze zna tę zasadę.
Ten kolega, co organizował imprezę, chyba już to wiedział. Był
z niego taki przystojniak podobny do Jacka Nicholsona. I w gruncie rzeczy cynik
i cwaniaczek, jak typy, które zwykle grał Jack Nicholson. W każdym razie ja
dość wcześnie położyłem się spać, ale nad ranem zachciało mi się do toalety.
Idę .przez przedpokój i słyszę przez drzwi do jednego z pokojów jęki i spazmy
Anny. Nie wytrzymałem i zacząłem to głośno komentować, ale nie wszedłem do
środka. To i tak wystarczyło, żebym im popsuł zabawę. Rano wszyscy byli na mnie
obrażeni, bo, ponoć pijany, zachowywałem się najgorzej ze wszystkich. Gdyby to
był film, wyciągnąłbym pistolet, zastrzeliłbym ją i jego, a potem siebie, ale
to nie był film tylko rzeczywistość, w której wszyscy troje musieliśmy żyć
wspólnie co najmniej jeszcze przez rok. Ale okazało się, że żyliśmy wspólnie
dłużej.
Razem uczyliśmy się do matury. Anna, Mariola – jej najlepsza
koleżanka i ja. Już prawie całe dni spędzaliśmy ze sobą. Wciąż te same książki,
sztuki, filmy i koncerty, zwłaszcza jazzowe, bo oboje wyrośliśmy z rocka i
zaczęliśmy namiętnie słuchać jazzu. Ona chciała iść na medycynę, ale nie zdała
egzaminów wstępnych. Ja dostałem się na wymarzone studia w stolicy. Mieszkałem
w akademiku w jednym pokoju z innym kolegą z naszej klasy, takim
przystojniakiem, podobnym do George’a Clooney’a i jeszcze z innym, trzecim
kolegą, z mojego kierunku. Oczywiście, przy pierwszej okazji zaprosiłem Annę na
festiwal jazzowy. To był rarytas, na który zjeżdżali się jazzfani z całego
kraju, a nawet i z zagranicy. Pierwszego dnia byliśmy na radosnym koncercie
Sonny Rollinsa, którego przebojem było grane na jazzowo Isn’t She Lovely Steve’a Wondera. Cudowny wieczór, wspaniała
zabawa, cała sala koncertowa tańczyła na siedząco. Byłem taki szczęśliwy, że
możemy tego słuchać z Anną. Widziałem ją, jak promienieje radością i
szczęściem, jak jest mi wdzięczna za to zaproszenie. Następnego dnia mieliśmy
iść na koncert orkiestry Woody Hermanna. Gdy gotowaliśmy wspólnie z Anną obiad
w kuchni, zauważyłem jej podenerwowanie. Ciągle rozwijała i zawijała torebkę z
przyprawami. O co chodzi – spytałem – że jesteś taka zdenerwowana? A ona na to:
Muszę ci powiedzieć coś ważnego. Tak?… – przedłużyłem pytanie. Zakochałam
się. W tobie? – pyta Marika. Nie – odpowiadam. – W George’u Clooney’u.
To był weekend – opowiadam dalej – i ten trzeci kolega, który
z nami mieszkał, wyjechał do domu, ale odwiedził nas Jack Nicholson, który
studiował na akademii wojskowej i akurat dostał przepustkę. Przyniósł ze sobą butelkę
wódki, po której całkowicie przeszła nam ochota na koncert. Miałem chęć się
upić. Anna została z nimi dwoma, a ja pojechałem pod salę koncertową i
sprzedałem bilety. W drodze powrotnej kupiłem dwie następne butelki wódki.
Wypiliśmy je w czwórkę, ale nie była to ilość, żeby się upić. Zrobiło się późno
i trzeba było iść spać. Anna poszła pod prysznic, George Clooney i ja
położyliśmy się we własnych łóżkach, a Jack Nicholson zajął łóżko tego
trzeciego kolegi, w którym poprzedniej nocy spała Anna. Anna wraca, a tu:
wszystkie łóżka zajęte. Pamiętam jej konsternację, że musi podjąć decyzję,
czyje łóżko wybrać. Jak myślisz, do kogo się położyła? Oczywiście, że do ciebie
– odpowiada bez wahania Marika. Wiesz? Opowiadałem tę historię kilku kobietom i
żadna się nie pomyliła. To oczywiste. Tylko tobie mogła zaufać.
Gdy przyjeżdżałem do naszego miasta, wciąż się spotykaliśmy,
ale już nie spędzaliśmy tyle czasu razem. Pamiętam, że między Świętami a Nowym
Rokiem przypadkowo odprowadzałem ją i Georga Clooney’a na dworzec kolejowy.
Wybierali się na parę dni do hotelu w jakieś zaciszne miejsce. Ale Sylwestra
spędziliśmy już razem. Zaprosiła mnie moja nowa koleżanka, a ja – ich. Ta
koleżanka miała dla mnie swoją inną koleżankę, całkiem fajną dziewczynę, o
wdzięcznym przezwisku Myszka. Nawet trochę się pobawiłem myszką Myszki, ale
szybko straciłem zainteresowanie. Znów popełniłem ten sam błąd: zamiast
dziewczyny wybrałem alkohol. Spiłem się ze smutku w trupa.
Po miesiącu okazało się, że ich związek to pomyłka. Przyszły
ferie i pojechałem z Georgem Clooney’em na narty. Jakbyście byli jedną wielką
rodziną. Tak. Spotykamy się wszyscy do dziś. Anna, ja, George Clooney ze swoją
żoną i Jack Nicholson. Zresztą nie tylko on. Był ktoś jeszcze? Tak, powiem ci
za chwilę. Z Anną wciąż widywałem się za każdym razem, gdy przyjeżdżałem do
domu, ale nie było to już tak często. Raz w miesiącu. Wciąż się wymienialiśmy
książkami, ale do kina, do teatru i na koncerty chodziliśmy osobno. Ja – w
stolicy, a ona – w naszym mieście. Ja jej opowiadałem o swoich studiach, a ona
mi – o swojej pracy. Próbowałem się w kimś zakochać, ale jakoś mi się nie
udawało. Za to jej – tak. Zakochała się w swoim szefie, żonatym mężczyźnie. To
ten trzeci? Nie, ten trzeci też był z naszej klasy. Hmm… kochliwa była – zauważa
z niepewnym uśmiechem Marika, jakby nie wiedziała, czy może sobie pozwolić na
taką poufałość. Można tak to nazwać.
Po pierwszym roku wyjechałem na całe lato do Wiednia. Przez
cały tydzień próbowałem zarobić jakiś grosz, żeby w weekend go przepuścić do
zera. No i zwiedzałem to piękne miasto. W muzeum, do którego w soboty wstęp był za darmo, odkryłem kilkanaście
obrazów Pietera Bruegla. Aż mi dech zaparło. Znasz Bruegla? U-u – ledwo
zauważalnie kreci głową Marika. To jeden z moich ulubionych malarzy. Malował
ciekawe sceny rodzajowe. Obrazy, które mówią więcej niż pokazują.
Najsłynniejszy jest chyba Upadek Ikara.
Naprawdę nie znasz? Nie – odpowiada mi Marika z lekkim poirytowaniem. Po raz
pierwszy zobaczyłem czarno-białą reprodukcję tego obrazu w podręczniku dla klas
ósmych. Zawsze przeglądałem nowe książki podczas wakacji, gdy już mi je rodzice
kupili w księgarni. Lubiłem świeży zapach farby drukarskiej. Najbardziej
podobały mi się książki do przyrody, bo miały najwięcej kolorowych obrazków. Ty
też lubiłaś przeglądać nowe książki przed rozpoczęciem roku szkolnego? Nie.
Zawsze miałam używane książki. Nigdy nie pachniały świeżością. Robi mi się
wstyd z powodu tego niefortunnego pytania. W każdym razie w tym podręczniku, na
tej czarno-białej reprodukcji z początku nie zauważyłem żadnego Ikara. Na
pierwszym planie rolnik orze ziemię, na drugim – pasterz pasie owce, a rybak
zarzuca sieci. W tle – krajobraz morski ze statkami pod pełnymi żaglami.
Dopiero gdy się dobrze przypatrzeć, widać wystającą z morza nogę. Wymowa tego
obrazu narzuca się sama: Ludzie są tak skupieni na swych codziennych sprawach,
na swoim życiu, że nie widzą, co się dzieje poza nim, nawet jeśli miałyby to
być ważne sprawy. W Wiedniu nie ma tego obrazu, ale jest inny, mający podobny
sens: Golgota. Tutaj Bruegel znów
pokazuje szeroki krajobraz, tym razem z niewysokim wzgórzem w tle, do którego
ciągną rozbawione tłumy ciekawskich, jak na jakieś jarmarczne wydarzenie. I znów
trzeba się dobrze przypatrzyć, żeby w tym zabieganym i rozbawionym tłumie
znaleźć scenę z Jezusem upadającym pod krzyżem. Przesłanie obydwu obrazów może
być takie samo: Nikt nie widzi twojego smutku, nikt nie widzi twojego
cierpienia, nikt nie widzi twojego strachu.
Widzę, że Marika jest poruszona, ale na jej twarzy maluje się
też niepewność. Nie wie, co ma powiedzieć. Nie wie, czy w ogóle powinna
cokolwiek powiedzieć. No, ale w tym Wiedniu oprócz Bruegla poznałem także Tuli,
piękną Turczynkę. Ale nie taką zahukaną, w chuście na głowie, tylko wyzwoloną,
liberalnie wychowaną dziewczynę. Bardzo wyzwoloną. Z typu tych, które opisuje Orhan
Pamuk. Czytałaś Pamuka? Marika, podnosząc brwi, spogląda na mnie
zniecierpliwionym, wręcz karcącym wzrokiem. Jej ojciec – kontynuuję – był
bogatym złotnikiem w Stambule, a ona studiowała w Wiedniu pedagogikę. Pamiętam
nasze zabawy w łóżku, były inne od tych, które znałem. Tuli zachowywała się
tak, jakby sprawienie przyjemności chłopakom było dla niej czymś niezwykle
naturalnym. W dotychczasowych kontaktach z dziewczynami za każdym razem czułem
się tak, jakbym coś im wykradał, a Tuli dawała mi przyjemność z radością i
otwartym sercem. Pamiętam też, że miała aksamitną skórę. Nigdy więcej nie
spotkałem dziewczyny o takiej fakturze skóry. Widzę w oczach Mariki błysk
zainteresowania, który, oczywiście, wciąga mnie w ich głębię. Zanurzam się w
niej bez wahania, jakbym w upalny dzień wskakiwał do wody. Tak samo, jak nigdy
nie spotkałem dziewczyny o spojrzeniu, uśmiechu i dotyku takim jak twój. Nie
wiem, na czym polega ich tajemnica, ale bardzo chciałbym ją zgłębić.
Wyraz zainteresowania w oczach Mariki natychmiast się zmienia
w wyraz niepewności, zupełnie jakbym lekko obrócił kalejdoskop, a następnie
powoli przekształca się w łagodne błaganie: Nie zaskakuj mnie takimi słowami,
bo ja naprawdę nie wiem, jak powinnam na nie zareagować. „Zrób to, zrób to –
mówię sobie w myślach. – Zrób to!” – Próbuję z naciskiem przekazać jej tę myśl
swoim wzrokiem. Działa, działa! Marika ulega mojej hipnozie. Patrzy na mnie
wzrokiem, w którym miesza się podziw i ciekawość. Wyciąga do mnie dłoń i
głaszcząc mnie po policzku przekazuje mi swą czułość. Delikatnie napina mięśnie
policzków i uśmiechem przekazuje mi swą ufność. Dziękuję – mówi. Jeszcze nigdy
nikt tak do mnie nie mówił. Tajemnica spojrzenia Giocondy jest niczym w
porównaniu z tajemnicą twojego spojrzenia – mówię patrząc w jej przepełnione
lękiem, niepewnością, ciekawością, podziwem, czułością i ufnością oczy.
Giocondę Leonarda da Vinci chyba znasz? – pytam z obawą i nadzieją, by moja
uczennica zdała egzamin z historii sztuki chociaż na mierny. Tak – odpowiada mi
spokojnie. Mona Lisa?
Oddycham z ulgą i kontynuuję: Gdy wróciłem i spotkałem się z
Anną, opowiadałem jej o tej pięknej przygodzie z Tuli, a ona opowiadała mi o
swoich wakacyjnych przygodach. Tym razem dostała się na studia, na jej
wymarzoną medycynę. W oczekiwaniu na rozpoczęcie roku szyła sukienki i spódnice
i jeździła z nimi po kraju po różnych jarmarkach. Zarabiała sporo pieniędzy i
mogła sobie pozwolić na wygodne życie w hotelach, gdzie też jej się przytrafiło
kilka przygód, ale chyba nie tak ciekawych jak moja. Od października oboje
mieliśmy mnóstwo pracy, ale za każdym razem, gdy wracałem do naszego miasta,
znajdowaliśmy czas na spotkanie. W listopadzie ona odwiedziła mnie z dwójką
naszych przyjaciół w domu moich rodziców. Odprowadzałem ich wszystkich na
przystanek. Pamiętam, że było ciemno, zimno i ponuro. Dość długo czekaliśmy na
autobus. I nagle ni z tego ni z owego zaczęliśmy się z Anną całować. Nasi
przyjaciele opowiadali nam potem, że stanęli jak wryci. Patrzyli na siebie i
zadawali sobie wzrokiem pytanie: Co ich napadło? My też chyba nie znaliśmy na
nie odpowiedzi. Zwłaszcza ja. Nie przyjechałem w najbliższy weekend do domu,
ani w następny. Upiłem się strasznie i próbowałem podciąć sobie żyły. Naprawdę?
– nie dowierza mi Marika. Zdobywasz dziewczynę, o której marzysz od lat i
podcinasz sobie żyły? Chyba zwariowałeś? Chyba tak. Ale chyba też tak naprawdę
nie chciałem popełnić samobójstwa, bo zrobiłem to bardzo nieudolnie. Zamiast
naprawdę przeciąć sobie żyły, tylko pociąłem sobie skórę tępym nożem. To było
coś w rodzaju wołania o pomoc.
Marika swoją lewą ręką podnosi moją lewą rękę i przygląda się
wewnętrznej stronie przedramienia, po czym delikatnie przesuwa palcami od
nadgarstka do stawu łokciowego. Myślałam, że to rozstępy, a to blizny.
Sześćdziesiąt sześć – mówię. Niektóre już tak zarosły, że ich nie widać.
Sześćdziesiąt sześć? – pyta Marika. Symboliczna liczba. Rzeczywiście, chyba
zabiłem wtedy w sobie coś złego. Tutaj też są? – Marika rozprostowuje mi prawe
ramię. Znów przeciąga palcami po jego wewnętrznej stronie i mówi: Dużo mniej. Zgadza
się – odpowiadam. Lewą rękę mam zdecydowanie mniej sprawną od prawej.
I co było potem? Wróciłem do domu. Pamiętam, że to były
Andrzejki, bo byliśmy na imprezie u jej nowych znajomych ze studiów.
Znaleźliśmy z Anną pusty pokój i schowaliśmy się tam przed innymi. Po raz
pierwszy całowaliśmy się bez świadków. Anna ostrożnie zdjęła ze mnie koszulę i
spodnie i ułożyła mnie na dywanie. Sama też rozebrała się do naga i usiadła na
mnie. Do dziś pamiętam ten widok, jak wyciągam do góry zabandażowane od
przegubów po pachy ręce i palcami głaszczę jej małe piersi. Anna zawsze miała
ładną figurę. Znałem ją, bo przecież chodziliśmy razem na basen i na plażę.
Krągłe biodra i pełne piersi, ale od momentu gdy zaczęła studiować, gwałtownie
schudła, a wiesz, co się dzieje z piersiami kobiety, gdy gwałtownie chudnie.
Myślałem, że jak pierwszy raz zobaczę ją nago, będę zachwycony, a mnie ogarnęła
żałość. Wydała mi się taka krucha i bezbronna. Głaszcząc swoimi dłońmi moje
bandaże, Anna powiedziała: Mnie też nie jest łatwo. Nie dam rady z tymi
studiami. Wiesz, że śpię z trupem w jednym pokoju? Co ty mówisz? –spytałem.
Musiałam zdobyć czaszkę na anatomię. Poszłam na cmentarz i kupiłam od grabarza.
Wykopał ją specjalnie dla mnie. Jak ją rozwinęłam w domu, cała była zabrudzona
ziemią. Miała jeszcze zęby i włosy. Trzy dni ją gotowałam i rzygałam. To był
nasz pierwszy stosunek. Bezgłośny, bez spazmów i jęków. Byliśmy jak Adam i Ewa
wygnani z raju. Nadzy i samotni. Ale razem. Jak na obrazie Masaccia. I wiesz…
poczułem wtedy nagły przypływ siły. Zawsze to ona była dla mnie kimś
silniejszym i większym ode mnie. To ona mi imponowała, to ja ją podziwiałem i
nagle dostrzegłem jej samotność i bezbronność. I zrozumiałem, że to ja mam być
silny. Dla niej. Nagle moje rany wydały mi się nic a nic nieważne. Zagoją się,
zabliźnią. Poczułem się mężczyzną, ale nie przez to, że wreszcie udało mi się z
nią odbyć stosunek. Pomyślałem sobie, że muszę ją chronić i wspierać, że jestem
za nią odpowiedzialny. I to był mój ślub, bo przecież nie ten teatr z
obrączkami, welonem i Ave Maria, który odegraliśmy w kościele. Zrozumiałem, że
nie mogę zachować się jak Adam wobec Ewy… Wiesz, co było pierwszym aktem,
jakiego Adam dokonał wobec Ewy? – pytam Marikę. Nie – mówi Marika z nieruchomymi,
szeroko otwartymi oczami. Zdrada. Zdrada. On ją zdradził. Gdy Bóg go pyta,
dlaczego zerwał zakazany owoc, on zamiast jej bronić, zrzuca na nią winę:
Niewiasta, którą umieściłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem.
Tchórz i skarżypyta. I żarłok, jak prawie każdy pospolity mężczyzna. I gdy
wtedy Anna siedziała na mnie, powoli poruszając biodrami, by zaspokoić moje
łaknienie podczas naszej pierwszej komunii, pomyślałem sobie, że nigdy jej nie
zdradzę. I chyba mi się udało. Naprawdę? – pyta z powątpiewaniem Marika. A
teraz co robimy? To nie jest zdrada. Nigdy jej nie zdradziłem, bo nigdy nie
pragnąłem, żeby jakakolwiek inna kobieta była na jej miejscu. A jeśli już ją
zdradziłem, to tylko wtedy, gdy ją zawiodłem, gdy nie potrafiłem albo nie wiedziałem,
jak ją wesprzeć. Gdy nie zauważyłem, że potrzebuje pomocy. Gdy została sama,
beze mnie.
I od tej pory byliście już razem? – pyta Marika. Tak. Ona
przyjeżdżała do mnie, a ja do niej. Co drugi tydzień na zmianę. Wynajmowaliśmy
w akademiku pokój dla gości, w którym nie było łóżek, tylko poukładane jeden na
drugim materace. Rozkładaliśmy te materace na podłodze i przez cały weekend na
przemian kochaliśmy się i uczyliśmy wśród porozrzucanych książek i notatek.
Wtedy właśnie Anna uczyła się na mnie anatomii. Czasami puszczaliśmy sobie
jakąś płytę, ona mi obcinała, a ja jej malowałem paznokcie u rąk i nóg. Gdy
odwiedzałem ją w jej domu, często po kryjomu zostawałem do rana. Kiedyś jej
mama spostrzegłszy, że zostałem na noc, powiedziała do mnie: Jerzy, ja nie mam
nic przeciwko temu, żebyś zostawał u Anki na noc, ale co powie na to twoja
mama? Wszyscy strasznie się bali mojej matki. Patrzę, jak Marika zareaguje na
moją anegdotę, ale ona tylko lekko marszczy czoło. Po jakimś czasie Anna
powiedziała do mnie: Może byśmy się pobrali? Tak będzie wygodniej. No i co
miałem zrobić? Nie mogłem odmówić swojej najlepszej przyjaciółce, a do tego
dawnej koleżance z klasy i wzięliśmy ślub.
Znów czekam na wyraz rozbawienia u Mariki, ale ona tylko pyta
surowo: „Jerzy”? Przecież cały czas mówiłeś, że masz na imię Tomasz.
Przepraszam, taki mały wirtualny kamuflaż. Prędzej czy później i tak bym ci
powiedział. Wirtualny kamuflaż? No tak, o swoim wieku i imieniu pisałem ci,
zanim się spotkaliśmy. Ale jak się spotkaliśmy, ja ci się przedstawiłam swoim
prawdziwym imieniem. To już twoje drugie kłamstwo, które dziś wyszło na jaw.
Ciekawe, jakie będą następne. Nie będzie następnych. Nazywam się Jerzy Kruk.
Jestem tłumaczem. Szczegółowe dane, kontakt ze mną możesz znaleźć na stronie www.translator.com/jerzy.kruk.
Moja żona ma na imię Anna. Jest logopedą. Zaczęła studiować medycynę, ale nie
dała rady psychicznie. Poddała się, gdy musiała samodzielnie brzeszczotem
odciąć czerep czaszki trupa, z którym spała w jednym pokoju od kilku miesięcy.
Po pierwszym roku przeniosła się na psychologię. Mamy dwoje dzieci, dwie córki.
Co jeszcze chcesz wiedzieć? W jakim są wieku. Są od ciebie trochę starsze. Jak
dużo? Jedna o rok, a druga o trzy lata.
Marika to moje prawdziwe imię – mówi Marika, po czym podaje mi
swoje dwa nazwiska. Obecne – po mężu i poprzednie – panieńskie. Mówiłam ci też,
jak mój mąż ma na imię i to jest prawda. Jest mechanikiem samochodowym. Nawet
ci powiedziałam, jakie jest prawdziwe imię naszej córeczki. Adres, pod który po
mnie przyjeżdżasz nie jest prawdziwy. Mieszkam dwie ulice dalej, ale chyba nie
musisz znać szczegółów. Nie muszę. Przepraszam cię za te dwie nieścisłości.
Wszystko inne, co ci mówiłem, jest prawdą. Wiesz, ilu mężczyzn odpowiedziało na
mój anons? Ponad dwustu. Sami oszuści albo jacyś mitomani obiecujący złote
góry. Ty mi się wydałeś jedynym godnym zaufania. Chciałam cię poznać, bo nigdy
nie spotkałam człowieka, który by nie kłamał. Ale okazuje się, że to jakaś iluzja.
Całe życie otaczało mnie kłamstwo. I tak już chyba musi być… Nie musi. Wiesz
przecież, że to, co robiliśmy, to była tylko gra. Ale jeśli ma być naprawdę, to
ci obiecuję, że już nigdy cię nie oszukam. Cenię u ludzi prawdomówność – zamyka
temat Marika.
Mówiłeś, że był ktoś jeszcze. Tak. Gdy zaczęliśmy być ze sobą,
zrobiłem się obrzydliwe zazdrosny, retrospektywnie. Nie mogłem przeboleć
Nicholsona i Clooney’a. Robiłem z tego powodu sceny. Pytałem Annę, kiedy i mnie
kopnie w tyłek. Raz spytałem z pretensją: Ciekawe, kto był jeszcze? Anna z
wahaniom spojrzała na mnie, jakby próbowała zgadnąć, czy wiem. Koledzy w tym
wieku opowiadają sobie przecież różne historie i lubią się chwalić swoimi
podbojami. Okazało się, że był ktoś trzeci. Także kolega z klasy, taki przystojniak
w typie młodego Anthony’ego Quinna. Zapamiętałem to jej wahanie, czy ma mi to
wyznać i wyraz przykrości na twarzy, że ją do tego zmusiłem. Zrobiło mi się
strasznie wstyd. Nie miałem do tego prawa. To było jej życie, zanim zaczęliśmy
być razem. Wcześniej byliśmy dla siebie najbliższymi przyjaciółmi, ale nie
mieliśmy wobec siebie żadnego zobowiązania. Długo to jeszcze przerabiałem. Gdy
ją kiedyś spytałem: Czemu oni wszyscy po kolei, a czemu nie ja? Przecież
wiedziałaś, jak cię kochałem i jak cię pragnąłem, Anna mi odpowiedziała: Bo ty
nie byłeś do zabawy. Ta rozmowa, to było bardzo ważne doświadczenie dla naszego
związku. Nauczyliśmy się rozumieć i akceptować granice naszej wolności. Ale
kompleks tej trójki pięknych, choć wcale nie tak wspaniałych, z naszej klasy
pozostał mi na długo. Nawet dziś zdarza mi się jakiś żart albo jakaś złośliwość
na ten temat, wtedy Anna mówi do mnie z uśmiechem i pobłażaniem: Oj, przestań
już wyciągać te trupy z szafy.
Musicie chyba być z Anną świetną parą – mówi Marika. Wielu tak
mówi. Ja zresztą też tak uważam. A ona? Dla mnie sprawa jest oczywista. Anna
jest dziewczyną moich marzeń, która stała się kobietą mego życia. Mamy dwójkę
dzieci, które zawsze były jego treścią. Wychowaliśmy je na mądrych, dobrych i
ciekawych świata ludzi. Jedna córka skończyła Oksford, a druga LSE. Obie
pracują w Londynie. Jako adwokat i analityk finansowy. Ale to wszystko ogromnie
dużo nas kosztowało. Do dziś spłacamy kredyty, z których chyba nie wyplączemy
się do końca życia. Ja czuję się spełnionym ojcem, uważam, że warto było, ale
Anna ma do mnie trochę pretensji, że to wszystko za dużo, zwłaszcza, że musi
dodatkowo pracować na nasze długi. Mówi, że niepotrzebnie rozbudziłem w
dzieciach takie wygórowane ambicje. A dzieci nie mogą wam pomóc, skoro tyle
osiągnęły? – pyta z troską Marika. One mają swoje długi do spłacenia. Kredyty
studenckie. Żadna z nich jeszcze nie stanęła na własnych nogach.
Naprawdę jesteście dla siebie tak tolerancyjni? Tak chyba
jest. Na pewno tak jest. Niedawno Anna powiedziała mi, że seks między nami był
wspaniały i że jest jej bardzo żal, że powoli się kończy. Ale powiedziała mi
też: Jeśli miałbyś okazję przeżycia jeszcze czegoś ekscytującego, nie
powinieneś się przed tym bronić. Twoja żona musi być naprawdę niezwykłą kobietą
– mówi Marika. Taka jest. Dlatego tak bardzo ją kocham.
Patrzę na zegarek. Została nam niecała godzina. Przewracam się
na lewy bok, wyciągam ręce w kierunku Mariki i przyciągam do siebie jej skulone
drobne ciało. Cmokam moją elfetkę delikatnie w usta i zaglądam w głąb jej oczu.
Znajduję tam smutek. Patrzę długo, próbując przez jej źrenice dotrzeć do dna
jej duszy. Marika nie wykazuje żadnej reakcji. Przysuwam swoje usta do jej ust
i muskam je delikatnie, a potem wykonuję nimi ruchy jak ryba, która podpłynęła
do szyby akwarium. Coraz szersze i mocniejsze. Tym razem Marika reaguje.
Trzecia zasada dynamiki sprawdza się bezbłędnie. Actioni contrariam semper et aequalem esse reactionem. Im szerzej
otwierają się nasze usta, tym mocniej zamykają się nasze oczy.
Ostrożnie przewracam Marikę na plecy, zawisając nad nią
podparty łokciami przy jej bokach. Marika wspiera lewą rękę na moim ramieniu, a
prawą gładzi mnie po karku. Otwieram oczy i podglądam ją, jak całuje się ze mną
z zamkniętymi swoimi. Delikatnie odsuwam usta od jej ust, pieszcząc je lekkimi
muśnięciami, a potem przenoszę je do oczu Mariki i całuję ją po zamkniętych
powiekach. Prawa, lewa. I jeszcze raz: prawa, lewa. Unoszę lekko głowę i
przyglądam się, jak Marika powoli odsłania kurtynę swoich rzęs, ukazując pod
nimi najsłodszy uśmiech swoich szmaragdowych oczu, który natychmiast jej spływa
na policzki i dalej: na usta. Pieścimy się teraz w objęciach naszych spojrzeń.
Marika przytrzymuje się mocniej mojego karku i przewraca
mnie na wznak, uważając, by nie uronić perlących się w jej oczach kropli, a ja,
pomagając jej swym ciałem w zmianie pozycji, unoszę je, przenoszę, jak
ramionami – wzrokiem.
Marika
kładzie się całym ciałem na mnie, a potem wyciąga szyję i składa na mych oczach
dwa soczyste, miłosierne pocałunki. Powoli, przez całą twarz, nos, usta, szyję
delikatnymi muśnięciami swoich ust schodzi w okolice mojego splotu słonecznego,
plexus solaris, a następnie,
dołączając do pieszczot warg pieszczoty swojego języka, przenosi się do mojego
lewego ramienia i przesuwa się po jego wewnętrznej stronie aż do samego
nadgarstka. Naciskając swą prawą dłonią na wnętrze mojej lewej przytwierdza ją
do powierzchni łóżka. Podnosi głowę i znów przyciska swe usta w okolice plexus solaris i daje tę samą pieszczotę
wnętrzu mojego prawego ramienia, przytwierdzając na końcu do łóżka naciskiem
swojej lewej dłoni moją prawą. Po raz trzeci wraca ustami do plexus solaris i wędruje nimi w dół
mojego ciała. Leżę z szeroko rozłożonymi rękami, a ona kończy to misterium krzyża,
zakradając się do mojego ogrodu rozkoszy i swoimi czarami sprawiając, że z
mojego zwiotczałego korzenia wyrasta drzewo życia, którego owoc Marika pożywa w
stanie najczystszej niewinności.
By mieć swobodne umysły do pracy, od razu zabieramy się do
roboty. Dajemy sobie nawzajem orgazm oralnie. Cudownie! Jednocześnie. Szybki
prysznic i jesteśmy gotowi. Podnoszę poduszki u wezgłowia łóżka, siadam,
opierając się o nie plecami i sadowię moją uczennicę pomiędzy swoimi udami.
Przygotowałem tekturową podkładkę z klipsem, papier, ołówki i gumkę. Marika
lewą ręką podtrzymuje podkładkę, a prawą – pisze. Ja mam dwie ręce wolne, więc
głaszczę jej piersi. Co chwila całuję jej ramię i szyję. Swobodnie mogę sięgnąć
do jej brzucha i między nogi, ale nie robię tego za często, by jej nie
rozpraszać.
Przeczytaj zadanie pierwsze. Marika czyta: Chcesz zaprosić do
siebie kolegę z Niemiec. Napisz do niego list i zaplanuj jego podróż. W liście:
zaproś go do miejsca, w którym mieszkasz; zapytaj o dogodny termin podróży;
zaproponuj ciekawe miejsca i obiekty, które można zwiedzić; napisz, co powinien
ze sobą zabrać. Dobrze, przeczytaj teraz początek e-maila. Po niemiecku? No
taak – odpowiadam z uśmiechem. Marika czyta po niemiecku, nawet nieźle, bez
specjalnych błędów: Hallo Max, Vielen
Dank für deine E-Mail, ich habe mich sehr darüber gefreut. Teraz
przetłumacz. No, że… dziękuję za twój e-mail i coś tam mam. Co mam? Habe mich gefreut – co to za forma? ….?
No, jak mamy czasownik haben i Partizip zwei, na przykład: ich habe gemacht, ich habe gesagt, to co to za forma? Marika odwraca głowę i spogląda
mi z rozbrajającym uśmiechem w oczy: Przypomnisz mi? Z rozbawieniem cmokam ją w
usta. To przecież czas przeszły, Perfekt.
No tak, no tak, zapomniałam, jak to się nazywa. A co to znaczy? Ich habe
gemacht, ich habe gesagt? Zrobiłam?
Powiedziałam? Dobrze. A: Ich habe mich
gefreut? Sich
freuen – cieszyć się. Ucieszyłam się? – pyta rozradowana Marika,
ciągle patrząc mi w oczy. Świetnie – odpowiadam z uśmiechem i rozbawieniem.
Cieszysz się? Taak – odpowiada mi Marika z uśmiechem na ustach, na policzkach i
w oczach. Boże! Jak ja kocham to jej radosne: Taak. Żartobliwie wydaję komendę:
Buziak! I Marika posłusznie robi dzióbek. Cmokam ją w ten dzióbek, zsuwam prawą
dłoń z jej piersi i układam na niej głowę Mariki. Zaglądamy sobie w oczy. Ona
patrzy z radością, podziwem, ufnością, ja – ze wzruszeniem, zachwytem,
miłością. Nie będę potrafił się powstrzymać. Zakocham się w tobie. Nie rób
tego, nie warto – mówią usta Mariki, ale jej oczy mówią coś zupełnie
odwrotnego. Czy te oczy mogą kłamać? Chyba nie.
Dobra, wystarczy tych amorów – mówię. Bierzmy się do pisania.
Poprawiam Marikę w swych objęciach i przytulam jeszcze mocniej, sięgając od
dołu prawą dłonią do jej lewej piersi, a lewą – do prawej. Punkt pierwszy.
Zaproś go do miejsca, w którym mieszkasz. Pamiętasz, jak jest „zapraszać”?
Ledwo zauważalne wzniesienie ramion. Einladen.
Najprościej będzie napisać: Chciałabym cię do mnie zaprosić, bo inaczej
musiałabyś użyć Imperativu, a tego
chyba nie potrafisz. Ich möchte dir zu mich einladen? No, pięknie. Pisz, tylko na odwrót: dich zu mir. Punkt drugi: „Zapytaj o dogodny termin podróży”.
No właśnie – mówi Marika. Spytaj po prostu: Kiedy możesz przyjechać? Jak jest
„kiedy”? Wenn? Wenn to jeśli: Wann. Aha.
Wann kannst du … jak będzie
przyjechać? Tak samo jak przyjść, przybyć, pochodzić. Kommen? Brawo. Pisz. Wann
kannst du kommen? Super. Widzisz, jaka jesteś zdolna? To ty jesteś
wspaniały – mówi Marika. Podnosi do góry mój prawy łokieć i całuje mnie z
silnym cmoknięciem w przedramię. Punkt trzeci – mówię. „Zaproponuj ciekawe miejsca
i obiekty, które można zwiedzić”. No właśnie, co my tu mamy do zwiedzania? No
co? Starówkę… Dobrze, wystarczy. I czego mamy dużo w naszym mieście? Wody? Aha
haha ha! – wybucham niepohamowanym śmiechem. Ale przecież wody nie będziecie
zwiedzać. No niee – przyznaje Marika rozbrajająco. Woda jest niebieska – mówię
– a to drugie – zielone. Parki? – pyta Marika. No, jaka zdolna dziewczynka. No
i jeszcze, co tu u nas można robić? U nas? – zastanawia się Marika. Nic. No, a co ty robiłaś wieczorami ze
znajomymi, gdy byłaś młodsza? Chodziliśmy do klubu… albo na koncert. No
właśnie. Zaproponuj mu to samo. Wiesz jak jest zwiedzać? U-u.- Besichtigen. Ale może łatwiej będzie:
„pokazać” – zeigen. Napisz:
Chciałabym ci pokazać stare miasto i nasze liczne parki. Marika pisze: Ich möchte dir zajgen… Dobrze, a jak
jest miasto? Właśnie… Die Stadt. A
stary? Old. To po angielsku, a po
niemiecku? Znów napięcie mięśni ramion. Podobnie. Alt? Brawo. Napisz to i dopisz jeszcze te parki. Dużo parków. Dużo,
czyli wiele. Tak samo jest po niemiecku, tylko pisze się przez v. OK. No i co
jeszcze ma wziąć ze sobą? No właśnie. A co będziecie robić w tych parkach? No…
spacerować. Więc co ma wziąć ze sobą, chyba nie rower? Nie rób ze mnie idiotki,
wiadomo, że buty. No, ale jakie? Kozaki, szpilki, gumowce? Ale się wygłupiasz.
No powiedz, jakie. Musisz to napisać. Marika odwraca się do mnie i jak mała,
przekomarzająca się dziewczynka wymawia, dzieląc na sylaby: Adi-dasy. A jak
nosi najki? To najki. A jak reeboki? To reeboki. Czyli jakie buty? No,
sportowe. A jakie powinny być buty sportowe? Jakie? Wygodne. Buty sportowe są
zawsze wygodne. OK. Dajmy spokój z tą wygodą. Wystarczy, że są sportowe.
Napisz: Weź ze sobą buty sportowe, będziemy dużo spacerować. Jak będzie: „Weź”?
Brać to nehmen, a jak będzie brzmiał Imperativ „Weź”? Podpowiedz mi. Są takie
niemieckie cukierki, cytrynowe i pomarańczowe. Nimm zwei? – pyta Marika z zalotnym uśmiechem.
Oczywiście. Ależ ty jesteś dziś wesoła. Nigdy jeszcze nie byłaś taka wesoła i
wyluzowana. Czemu zawsze jesteś taka smutna? Marika odkłada na bok ołówek i
podkładkę z klipsem, zdejmuje ze swych piersi moje dłonie i zakłada sobie na
ramiona moje ręce, zupełnie jakby owijała się szalem. Wtula się w nie i mówi:
Bo nie ma ciebie przy mnie. Kokietka, cudna kokietka. Chcę, żebyś częściej była
taka wesoła – mówię, nie wiedząc wtedy jeszcze, że już nigdy taka nie będzie.
Zatapiam nos w jej włosy i delektuję się zapachem ziołowego
szamponu zmieszanego z zapachem jej potu, po czym sięgam po kolei po podkładkę
z klipsem i ołówek i podaję jej mówiąc: Nimm
zwei. Piszemy. Nimm Sportschuhe –
dyktuje sama sobie Marika. Mit.
Proszę? Nie, nic. Podpowiadam ci coś, ale niech będzie tak, jak sama potrafisz.
No i: Będziemy dużo spacerować. Wir
werden… Noo, zadziwiasz mnie. Coś tam jeszcze pamiętam ze szkoły… Dużo,
dużo…. Było, było… No tak: viele. Bez
„e”. Masz wszystko? Tak. Przeczytaj.
Marika czyta, patrzę jej przez ramię, sprawdzam, co napisała i
rozluźniam uchwyt, rozsuwając dłonie. Prawą na prawy cycuszek, a lewą – na
lewy. Wiesz, że tu jest cała masa błędów? Ale ja ci nie będę ich poprawiał. Ma
być tak, jak potrafisz. Co tam, wrzucę sobie do translatora i mi poprawi błędy.
Jak chcesz, ale zrób to sama. Translator. Tak jakby to była pralko-suszarka.
Wrzucasz brudne, a wyciągasz czyste i suche. Ciekawe, jak on ci to poprawi. Oj,
dam sobie radę. Używam translatora, gdy pracuję na niemieckim czacie i jakoś
sobie radzę. Jak to: „Pracuję na niemieckim czacie”? Normalnie, nie wiesz co to
jest czat? Wiem, ale nie wiem, co to znaczy: ”Pracować na czacie”. Kamerki.
Siedzisz przed kamerką i się uśmiechasz. I za to płacą pieniądze? Uhu. Ale
pewnie do tego dochodzą jakieś … usługi… erotyczne… wirtualny seks… pokazy.
Marika jakby pochmurnieje. Niee. Ktoś ci pisze: Jak się masz, ile masz lat,
ładnie dziś wyglądasz, no, czasami: Jaka jest twoja ulubiona pozycja? Coś tam
odpowiadasz i już. Ja korzystam z translatora. Bardzo przydatne narzędzie. I
zarabiasz na tym? Nioo. Ciekawe, mógłbym to kiedyś zobaczyć? Nie. Te stronki,
na których nadaję, nie są dostępne w naszym kraju. Sygnał idzie tylko za
granicę, a poza tym: nie warto. Widzę, że dzisiaj nic z tobą nie warto.
Marika znów odchyla głowę i spogląda mi w oczy ze słodkim
uśmiechem. Wymieniam go na słodkiego buziaka. Ale jeśli transmitujesz za
granicę, to pewnie masz jakiegoś moderatora, który zamiast ciebie rozmawia z
klientami, a ty tylko podkładasz swoją twarz. No coś ty, nie mam żadnego
moderatora, pracuję sama. Hmm, sama? Sama jako moderator? Nie. Jako
wideomodelka. Wideomodelka! Kto by pomyślał. Jakie sprytne określenie. I jak
ktoś cię pyta, jaka jest twoja ulubiona pozycja, to co odpowiadasz? Missionary position albo: doggy position… To co, robimy drugą
część? – pyta Marika i sięga po podkładkę z klipsem. Tak od razu? A nagroda?
Nie zasłużyłem?
Marika bez słowa odkłada na bok podkładkę z klipsem, zsuwa się
plecami na moje uda i leżąc na wznak sięga prawą ręką do mojej szyi i przyciąga
moje usta do swoich. Całuje inaczej niż zwykle. Robi to mocniej i intensywniej.
To nie jest jej zwyczajna pieszczota. Ona wypłaca mi nagrodę. Jesteś cudna.
Druga część jest dla ciebie za trudna. Musiałabyś wszystko pisać w czasie
przeszłym, którego nie znasz. Podyktuję ci ją, będzie szybciej. Ty tylko
napiszesz, jak potrafisz. Nie będę ci poprawiał błędów. Zajmuje nam to mniej
niż pięć minut. No proszę – mówi Marika, patrząc na swoje notatki – i mam. Hmm.
Gotowa praca. Dzięki. Moim zdaniem, trójkę minus powinnaś dostać, a jeśli pani
będzie sprawdzać za pomocą szablonu, to nawet lepiej.
To była moja najwspanialsza lekcja niemieckiego, chyba się
przekwalifikuję na nauczyciela.
Naprawdę nie chciałabyś się tak pouczyć raz w tygodniu? Nie
mogę, naprawdę – mówi Marika przepraszająco. Nie mam tyle czasu. A jak z twoim
angielskim? – pytam moją studentkę. Dużo gorzej. Angielski w ogóle mi nie leży.
Hmm – wydaję cichy pomruk i próbuję sobie wyobrazić, co może znaczyć „dużo
gorzej”. Rozkładam się wygodnie na wznak, by rozciągnąć plecy. Popieścisz mnie
jeszcze? – pytam swoją studentkę. Oralnie? Jak chcesz, żeby tylko było
przyjemnie. Na co masz ochotę? Nieważne, chcę, żebyś była ze mną.
Marika
przysiada obok moich bioder i pieści mnie czule. Oralnie. Jest przyjemnie.
Bardzo przyjemnie. Robię sobie w tym czasie powtórkę z łaciny: penis, glans penis, preputium, frenulum,
scrotum, testis.
W kilka dni po Nowym Roku mam urodziny. Do życzeń wszystkiego
najlepszego Marika dołącza prezent. Jest w załączniku e-maila. JPEG, więc
pewnie zdjęcie. Ale jakie! Piękny akt półpostaci Mariki. Wzniesione ponad głowę
ramiona przywracają perfekcyjną krągłość jej piersiom i rozciągają jej korpus
tak, że wyraźnie widać żebra, pępek i mięśnie brzucha. Dłonie ma złożone na
kark, a łokcie – ściągnięte jak najbliżej siebie wysoko powyżej głowy. Lekko
wzniesiona do tyłu i delikatnie przekręcona w prawo głowa sprawia, że wyraźnie
widać napięte ścięgna szyi. Jednak moją uwagę natychmiast przykuwa jej twarz, i
to tak, że nie mogę oderwać odeń wzroku. Oczy zamknięte, powieki uróżowione
pastelowym pudrem i obwiedzione czarną kreską na krawędzi powyżej długich,
czarnych rzęs, których zasłona zdaje się wpełzać na policzki. Dziurki od nosa
widziane od dołu powodują, że chce mi się wstrzymać własny oddech, by wyczuć
ich tchnienie. No i usta: lekko rozchylone, ukazujące białe zęby pomiędzy
makowymi płatkami jej warg. To właśnie ich widok powoduje przyspieszone bicie
mojego serca i zapieranie tchu w piersiach. Zdjęcie zrobione jest na tle
czarnej kotary. Sylwetka Mariki oświetlona jest ostrym światłem, które gra na
jej ciele, pokazując kontrast pomiędzy jego opalenizną i bladością jej
wygolonych pach oraz podkreślając poszczególne krawędzie jej ciała: zarys
sylwetki, krągłość piersi, ostrość kłykci jej łokci, żeber i napiętych mięśni i
ścięgien.
Moje skojarzenie jest natychmiastowe i nieodparte: Madonna
Muncha. Podobna elfia sylwetka z wyrazistymi piersiami, tylko głowa przechylona
w bok w drugą stronę, ale nastrój obrazu i zdjęcia – ten sam. U Mariki brak
aureoli, jednak moja wyobraźnia szybko ją domalowuje. Od czegóż w końcu jest lume sacrale mojego zachwytu.
Natychmiast chcę się nim podzielić z Mariką. Piszę o nim w
mailu i załączam link do strony z obrazem Edwarda Muncha. I zaraz potem idę za
głosem drugiego skojarzenia: Gustav Klimt i jego okryte złotymi płaszczami
kobiety z zamkniętymi oczami i rozchylonymi ustami, w podobnym ekstatycznym
zamyśleniu co Madonna Muncha: Danae, Judyta, nagie kobiety o sylwetkach sylfidy
z obrazów o tematach wodnych, a przede wszystkim dziewczyna z Pocałunku. Marika jednak nie podziela
mojej ekscytacji i nie odpowiada na mój e-mail. Wysyłam jej więc linki do stron
z obrazami Muncha i Klimta z analizą dla licealistów, ale mimo to Marika nie
daje się wciągnąć w dyskusję. Mnie jednak ekscytacja nie opuszcza. Oglądam jej
obraz kilka razy dziennie – choć zdążył się już odbić w mojej pamięci z najdrobniejszymi
szczegółami – aż w końcu zaczynam się do niego modlić. Wierszem.
Twoje serce tak czyste,
Madonno
Twoje myśli tak skryte, Madonno
Twoje słowa tak skąpe, Madonno
A twój uśmiech tak rzadki, Madonno
Twoje ciało bez grzechu,
Madonno
Moje ciało bezwstydne, Madonno
Twoje szczęście tak wątłe, Madonno
Twoja rozkosz mym szczęściem, Madonno
Twoje życie niewinne, Madonno
Moje życie zachłanne, Madonno
Moja miłość spragniona, Madonno
Twoja miłość tak szczodra, Madonno
Na kolana przed tobą,
Madonno
Otwórz oczy przede mną, Madonno
Przytul mnie, przytul, Madonno
Całuj moje rany, Madonno
Kadruję zdjęcie Mariki, by jak najdokładniej przypominało
obraz Muncha i na lewo od jej sylwetki, na czarnym tle, wklejam pisany białą
czcionką swój wiersz. Wysyłam obraz Marice, ale ona wciąż nie reaguje. Jestem
tak rozczarowany! Co jeszcze mogę zrobić, by wyrazić swój zachwyt jej urodą?
Jakiż hołd mogę ci jeszcze złożyć? Obraz, wiersz, modlitwa, a może to jeszcze
za mało? – piszę do niej. A ty ciągle milczysz – dopisuję głęboko po północy. Jeśli
chciałaś mnie upokorzyć, to ci się udało. Tak właśnie się czuję.
Śpię jeszcze, gdy nad ranem słyszę trzy sygnały SMS. Jerzy,
przepraszam cię bardzo. Nie chciałam cię urazić. Gniewasz się na mnie? Nie,
owieczko – odpisuję. Jest mi tylko przykro. Nie miałam pojęcia, że to dla
ciebie takie ważne. Jerzy, ten wiersz był tak piękny, że nie wiedziałam, co
odpowiedzieć. Jerzy, wybacz mi. Kochana owieczko, proszę, nie używaj takich
słów. Nie mam ci czego wybaczać. Sprawiłam ci przykrość. Wiesz, że nie chciałam
i nigdy nie chciałabym tego zrobić. Jerzy, nikt dla mnie nie pisał wierszy,
nikt do mnie nigdy nie mówił tak, jak ty do mnie mówisz. Nie gniewaj się na
mnie, że nie wiem, co odpowiedzieć. Strasznie mi przykro, że jest ci przykro.
Owieczko kochana, przepraszam cię, że sprawiłem ci przykrość. To moja wina. Mój
narcyzm. Mój egoizm. To ty mi wybacz. Jerzy, czy między nami wszystko w
porządku? Nie gniewasz się na mnie? Tak, owieczko, kocham cię. To dobrze.
Wystraszyłam się, że coś popsułam.
Wszystko w porządku, kochana. Czy moglibyśmy się dziś spotkać?
Choć na chwilę? Dziś nie mogę – odpisuje mi moja owieczka. Przedwczoraj moja
siostra urodziła synka. Obiecałam jej, że ją odwiedzę. W którym szpitalu? Marika
podaje mi adres. To na drugim końcu miasta. Świetnie, że tak daleko! –
odpisuję. Podwiozę cię. Nie protestuj. Będę tam, gdzie zwykle. Za dwie godziny.
Za trzy – odpisuje mi moja owieczka.
Gdy do mnie wsiada, uśmiecha się takim uśmiechem, jakiego
nigdy jeszcze u niej nie widziałem: Z radością, z ulgą, z czułością, z tęsknotą,
ze smutkiem. Z miłością? Nie wiem. Chciałbym, żeby tak było, ale wystarcza mi,
że czuję jej sympatię i pieszczotę. Mistrzyni uśmiechu. Nadstawia mi swoje usta
do cmoknięcia na powitanie. Cmokam więc je z radością, a potem biorę w rękę jej
dłoń, przysuwam do swoich ust i całuję – z czułością. Trzy razy. Spoglądamy
sobie w oczy: Dobrze jest, wszystko w porządku – mówią nasze łzawe uśmiechy.
Prawą ręką przekręcam kluczyk w stacyjce, przesuwam lewarek na
pierwszy bieg, przekładam ją na kierownicę i ruszamy. Zaraz potem wrzucam drugi
bieg, skręcam w prawo na drogę główną, ale zanim zdążam dodać gazu, Marika
zdejmuje lewą ręką moją prawą dłoń z kierownicy, podsuwa sobie do ust i całuje
ją w kostkę środkowego palca. Trzy razy. Nie odejmując dłoni od jej ust, mówię:
Trójka. Marika, nie odrywając mojej prawej dłoni od swych ust, przekłada ją sobie
do prawej ręki, a lewą sięga do lewarka skrzyni biegów i wrzuca trzeci bieg.
Rozpędzam samochód i mówię: Czwórka. Marika wrzuca czwarty bieg. Rozpędzam
samochód jeszcze bardziej, a mój pilot wrzuca piątkę, wsuwa mi lewą dłoń pod
pachę i przytula swoją głowę do mego ramienia.
…
Spotykamy się następnego dnia. Marika kocha się ze mną z takim
żarem, z jakim kobieta musi się kochać żegnając swojego mężczyznę odchodzącego
na wojnę. A może witając go wracającego z wojny? Jerzy – mówi do mnie z wciąż
jeszcze nieutulonym lękiem – nie chciałabym cię stracić. Owieczko kochana, czy
ty wiesz, co ty do mnie mówisz? – pytam wzruszony do granic. Przepraszam cię za
ten lęk. To moja wina. Tak bardzo bym chciał zdobyć twoje zaufanie i przyjaźń.
Jerzy, zdobyłeś je, wiesz przecież. Kiedy mnie tulisz i opowiadasz jakąś
historię, jest mi miło i przyjemnie i wtedy jestem prawdziwa. Owieczko moja,
seks przestał być dla mnie najważniejszy. On musi być, ponieważ budzisz moje
pożądanie, pragnę cię, ale gdy tęsknię za tobą, to w swoich marzeniach nie
wyobrażam sobie, jak się kochamy, tylko jak cię tulę w ramionach, jak z tobą
rozmawiam, jak ty na mnie patrzysz i jak mnie dotykasz. Kocham cię, maleńka i
chciałbym się rozpłynąć w tym uczuciu do ciebie.
Patrzę na Marikę ze łzami wzruszenia w oczach, a ona patrzy na
mnie poprzez swoje łzy wzruszenia. Moje szkliste oczy odbijają się w jej
szklistych oczach. Widzę w tym odbiciu, jak jej szkliste oczy odbijają się w
moich. Jesteśmy jak dwa lustra postawione naprzeciwko siebie, które w nieskończoność
odbijają swe odbicia. O tak, to jest korytarz, którym nawzajem możemy wejść
jedno w głąb drugiego. Zapadamy się w tym naszym wzajemnym wzruszeniu. Lecę,
lecę, lecę… To jest studnia bez dna. Nagle czuję, że Marika dotyka palcami
swojej prawej dłoni grzbietu mojej lewej dłoni, spoczywającej do tej pory bez
czucia na prześcieradle. Skąd wiedziała, że w tym momencie jest to
najwrażliwsze miejsce mego ciała? Przesuwa swoje cztery palce przywodzące po
moim nadgarstku przez wystające knykcie i wklęsłe zagłębienia między nimi i
dalej po moich czterech palcach. Stabilizuje ten ruch swoim kciukiem, którym
sunie po bocznej powierzchni mojego palca wskazującego. Gdy dojeżdża do
połączenia drugiego paliczka z trzecim, odrywa od mojej dłoni wszystkie pięć
palców i zsuwa je ze sobą, jakby chciała w nie zebrać nagromadzony we mnie
ładunek elektrostatyczny, a potem powtarza ten ruch od nowa, a ja odczuwam za
każdym razem ten sam dreszcz.
Marika jednym ruchem swojego ciała przewraca mnie na wznak i
kładzie się na mnie na brzuchu. Sięga dłonią do mojej głowy i delikatnie gładzi
moje włosy. Mam wrażenie, że stoją mi dęba, jak podczas eksperymentów z
elektrostatyki, które robiliśmy w szkole na lekcjach fizyki. Wezbrane w moich
oczach dwie łzy wzruszenia nagle pękają pod swoim ciężarem i rozlewają się
mokrymi strumyczkami na skronie. Zmęczony
burz szaleństwem od dawna pragnę kogoś, kto zrozumie mój żal nienazwany i mą
bezsłowną tęsknotę usłyszy, kto rozszalałe serce me ukoi, kładąc na moje oczy
miłosierne ręce. Nie płacz – mówi Marika z najsłodszym uśmiechem i
scałowuje obydwa strumyki. Nie mogę w sobie pomieścić tej jej cudnej czułości i
wybucham płaczem jak małe dziecko. Nie płacz – powtarza Marika. Nie poznaliśmy
się po to, by płakać.
Marika całuje moje policzki, a potem moje usta. Muska i cmoka
je delikatnie. Czuję na jej wargach słony smak własnych łez. Pozwól mi płakać –
mówię, patrząc w jej szkliste oczy. Tak dawno nie płakałem ze szczęścia. Głaszczę
Marikę po głowie, patrzę w jej niezgłębione, wpatrujące się we mnie z czułością
oczy i na nowo wchodząc w ten nieskończony tunel naszych spojrzeń zaczynam
szeptem recytować: Kto teraz płacze
gdziekolwiek na świecie, bez powodu płacze na świecie, płacze nade mną. Kto
teraz śmieje się gdziekolwiek nocą, bez przyczyny śmieje się nocą, śmieje się
ze mnie. Kto, ktokolwiek teraz umiera na świecie, bez przyczyny umiera na
świecie, spogląda ku mnie. Jerzy – mówi z przejęciem Marika. – Znów te
twoje smutne wiersze. Skąd ty je wszystkie znasz? Siedzą mi głęboko w głowie i
grają mi w głębi duszy, a ty je ze mnie wydobywasz na powierzchnię świadomości.
Wierszem myślę o tobie i wierszem za tobą tęsknię.
Marika nie odzywa się słowem, za komentarz wystarcza mi
głębokie, pełne wzruszenia i czułości spojrzenie jej szkliwiących się oczu. Chłonę
je, pieszczę się nim i w nim się pławię. Twoje oczy lubią mnie… i to mnie zgubi
– mówię cytując słowa piosenki. Och nie! – Marika stanowczo protestuje i dodaje
z czułością, z czułością dotykając dłonią mojego policzka: Nie mów tak,
przecież wiesz, że nie potrafiłabym zrobić ci krzywdy. Sam ją sobie zrobię –
odpowiadam w zamyśleniu, może i nawet nieco za szorstko. Jerzy, proszę cię. Nie
strasz mnie. Daj mi wstążkę błękitną
— mówię wpatrując się od dołu w błękit rozpościerającego się nade mną nieba jej
oczu – oddam ci ją bez opóźnienia…Albo — daj mi cień twój z giętką twą szyją…
Nie! Nie chcę cienia. Cień zmieni się, gdy ku
mnie skiniesz ręką, bo on nie kłamie! – mówię twardo, przemieniając łagodne
spojrzenie w żądło swego wzroku. Marika drętwieje, jak od ukąszenia drętwy.
Widzę w jej oczach panikę. Nie wie już sama, co jest prawdą, a co poezją, a
przecież wszystko, co mówię i co przeżywam z Mariką, to najprawdziwsza prawda,
zwłaszcza, kiedy wyrażam ją wierszem, cudzym lub własnym. Nic od ciebie nie chcę, śliczna panienko, usuwam ramię… – mówię
szorstko, przebijając jej oczy kamiennym sztyletem swego spojrzenia. Zdejmuję z
jej ramienia i potylicy swoje dłonie i rozkładam je zrezygnowanym ruchem na
pościeli. Jerzy – mówi pełnym lęku szeptem Marika – ty naprawdę mnie straszysz.
Bo piękno czasem na to jest… by wystraszało – mówię tym razem parafrazując
mojego ukochanego poetę i przekształcając ostry wyraz swego spojrzenia w
najczulszy uśmiech.
Jerzy – powtarza czułym szeptem Marika. Wyraz lęku znika z jej
oczu i ponownie wypełniają je łzy wzruszenia. Moje, zresztą, też. To się musi
skończyć płaczem – mówię wracając do poważnego tonu i przywołując nasze
rodzinne powiedzenie, którego używaliśmy z dziećmi w momentach największego
rozbawienia. Chciałbym, żeby spotkało to mnie, a nie ciebie. Nikogo z nas to
nie spotka – mówi Marika z naciskiem, jakby wypowiadała zaklęcie i dla
zwilżenia mych spragnionych ust podaje mi soczysty miąższ owocu ust swoich.
Mimo że smukłe i drobne, ciało mojej elfetki zaczyna mi trochę
ciążyć, a jej kości, dlatego że smukłe i drobne, lekko mnie – uwierać.
Delikatnie zsuwam ją z siebie i układamy się na boku. Marika zaciska palce
prawej dłoni, obejmuje pięść palcami lewej i podsuwa sobie pod brodę. Ja robię
to samo. Leżymy na boku podpierając swe brody oboma dłońmi i patrząc w głąb
naszych oczu. Oczy Mariki wciąż wypełnia ten wyraz zamętu i niepewności. By go
usunąć, powoli sięgam jej dłoni, delikatnie obejmuję je swoimi i przysuwam je
sobie do ust, które wykonują trzy muśnięcia motyla, lecz nie siadają na nich.
Następnie przystawiam do jej dłoni swój nos i wyraźnie je obwąchuję, patrząc w
oczy Mariki pytającym wzrokiem. Gdy Marika już ma spytać, czy coś nie tak, z
moich ust wykwita kolejny wiersz: Pani
pachnie jak tuberozy. To nastraja i to podnieca. A ja lubię tuman narkozy, a
najbardziej – gdy jest kobieca. Uśmiechamy się do siebie z czułością. Mówię ładnie? – Marika z uśmiechem kiwa
głową na tak, myśląc, że to moje pytanie, a nie dalszy ciąg wiersza. …I melodyjnie? Zdania perlę jak z pereł kolię?
Gdy się reflektuje, że wpadła w pułapkę, wybucha bezgłośnym śmiechem z
samej siebie, aż jej się ramiona trzęsą, po czym, wciąż się uśmiechając, kręci
głową z niedowierzania, jak łatwo dała się w nią złapać. Gdy się uspokaja,
wyraźnie czeka na ciąg dalszy, a na jej twarzy zastyga czuły uśmiech
porozumienia. Przeciągam ten moment ciszy, delektując się jej spojrzeniem, po
czym kończę frazę: Pani patrzy –
melancholijnie… Skąd ma pani tę melancholię? Jerzy, skąd ty się wziąłeś?
– szepce Marika, czule przeciągając „e” przy wypowiadaniu mojego imienia.
Spadłem z księżyca, a potem ty spadłaś mi z nieba. A ty, owieczko, skąd ty się
wzięłaś? Nie wiem. Nie było mnie. To ty mnie wynalazłeś, to ty mnie wymyśliłeś.
Gdy wrócę do domu, rozpłynę się w powietrzu. Założę kapcie i znów się
przemienię w Kopciuszka. W kapciuszka? – Przyciągam ją do siebie i łaskoczę pod
pachami. Marika śmieje się wniebogłosy i próbuje mi się wyrwać. Luzuję uścisk i
przysuwam swoją twarz do jej twarzy. Wyciskam na jej ustach trzy wesołe buziaki,
a potem dwa wyraźnie lżejsze… i jeszcze lżejsze… i jeszcze… Marika zamyka oczy,
a ja znów uczę moje usta dotyku motyla.